Cześć, jestem tu nowa i od razu z kłopotem. No cóż.
Mam 25 lat i od początku LO miałam jednego, jedynego faceta. Zaczęliśmy chodzić ze sobą jakieś 8 lat temu, trudno powiedzieć, ponieważ wszystko działo się płynnie. Zrywaliśmy ze sobą kilka razy widząc, że coś jest nie tak, jednak to były zerwania "szczeniackie", na jeden dzień, by zranić, wstrząsnąć, by coś się zmieniło. Mieszkamy ze sobą od ponad 6 lat, co też stało się dość płynnie, po prostu nocował coraz częściej i częściej, nikomu to nie przeszkadzało, więc wreszcie stało się to oczywiste, że ze mną mieszka.
Podczas naszego związku czasami myślałam o innych facetach. Jakby to było, w końcu nigdy nie miałam sposobności sprawdzić. On też zastanawiał się, choć u niego głównie dotyczyło to sexu (^-^'). Czy tak czy siak, nasz związek zawsze był kontrowersyjny, tym bardziej, że się bardzo od siebie różnimy. Ja wysoka, lubię chodzić ubrana elegancko, on z kolei niski, krępy, wygoda przede wszystkim, t-shirt i spodnie. Ja gotuję zdrowo. On nie może wytrzymać dnia bez chipsów lub ciastek i Coli.
Oboje mamy twarde charaktery, tylko, że podczas kiedy on jest stabilny i zdecydowany, ja jestem bardzo uczuciowa, podejrzewam nawet, że do stanu neurotyczności. On mnie kochał, a ja nigdy nie byłam pewna, choć zawsze wiedziałam, że chcę być blisko niego.
Sedno sprawy tkwi w tym, że od kilku miesięcy zaczął pomiędzy nami wyrastać mur. Co chwila się krytykowaliśmy. Ja uciekłam w rozwijanie umiejętności kulinarnych i często spacerowałam z koleżanką, świadomie czy nie - by nie być blisko niego. On uciekł w gry komputerowe i szeroko pojęte rzemiosło (zaczął się interesować pirografią, tworzeniem misek na tokarce - choleryk, który przestał krzyczeć). Ponieważ wiele razy wcześniej rozmawialiśmy o zmianach, których żadne z nas nie było w stanie wprowadzić w życie, poczułam się zmęczona niepewnością i lękiem, że nikt nie zapytał mnie czy tego rzeczywiście chcę.
I zerwałam, tym razem na spokojnie. Żadne z nas nie powiedziało niczego złego, nie wbijaliśmy sobie noży w serce, chociaż wczoraj powiedział te najgorsze słowa "coś we mnie pękło", a ja wiem co to oznacza. W szczególności u faceta, który wyznaje zasadę "Już raz ci powiedziałem, że cię kocham, więc po co to powtarzać? Powiem ci kiedy to się zmieni."
Póki co żyjemy nadal razem, bo on nie ma gdzie się wyprowadzić. Odbywamy krótkie wymiany zdań, jeżeli chcę mu coś powiedzieć on nadal słucha. A ja nie wiem co czuję, mam zupełny mętlik w głowie. Wreszcie zerwałam (pft, hura ) i nie ugięłam się po pierwszej nocy kiedy on spał na kanapie. Jednak minęło trochę dni, a ja... nie wiem. Z jednej strony się cieszę, mam swój los w swoich rękach, ale z drugiej strony nagle jakby mi okulary spadły z nosa i widzę jak zła dla niego byłam. Jaki dobry z niego facet (możliwe, że to syndrom zakazanego owocu i idealizacji chłopaka). Wiem co naprawić, gdzie zrobiłam błędy. Tylko nie wiem czy odważyć się zaproponować, byśmy znowu do siebie wrócili.
Ja wiem, że to wszystko idiotycznie brzmi i chwała za pozorną anonimowość w necie, ale nie wiem czy powinnam próbować, jak to męscy użytkownicy często piszą "Daj mu spokój, tylko go męczysz i ranisz, łudzisz się zmianą". Czy wręcz przeciwnie, powinnam być twarda i nie uciekać ze związku dlatego, że oboje jesteśmy zmęczeni ciągłą walką i porażkami? Byłabym wdzięczna za radę, może być też w formie ochrzanu.
Pozdrawiam,
g.