Bardzo Was proszę o dużego kopa.
Moja historia jest długa i przebiegała na przestrzeni kilku lat. W skrócie: byłam w związku na odległość, jak mi się wydawało bardzo szczęśliwym. Byłam zapewniana o wielkiej miłości, gdy byliśmy razem nie mogliśmy się od siebie oderwać.
Byłam skoncentrowana na tej szczęśliwości do tego stopnia, że totalnie ignorowalam znaki. Dopiero po latach okazało się, że kiedy nie był ze mną, w tajemnicy sam podróżowal- głównie do krajów Europy Wschodniej. Dowiedziałam się przypadkowo, kiedy chciałam się pośmiać z jego zdjęcia w paszporcie, a natknęłam się na pieczątki z datami, kiedy "intensywnie pracowal" i nie mogliśmy się spotkać.
Kiedy już mieszkaliśmy razem, często wychodził z kolegami, wracał rano. Nie chciałam być bluszczem i wydawało mi się normalne, że każde z nas może mieć trochę swojego świata. Starałam się być kobietą idealną, chciałam, żeby czuł się w moim domu dobrze. Jednak coraz częściej zamykał się w łazience z telefonem, usuwal historie z internetu. Jego facebook pecznial od nowych kontaktów z nowymi atrakcyjnymi kobietami. Miał tez dodatkową kartę SIM.
Dalej był dramat: konfrontacja- i to on zerwał ze mną, potem zera rozstan i powrotów.
Ostatnie zerwanie było z mojej inicjatywy. Widzę, że on nigdy nie potrafi się do końca zaangażowac. Ze ma wybuchy miłości i obietnic głównie wtedy, kiedy widzi że mnie traci. Nie potrafię mu ufać.
Wiem, że to dobra decyzja, ale cierpię strasznie i tęsknię za nim. Boję się, że jeżeli zadzwoni do mnie smutny, znów się poddam. Nie potrafię nie reagować, kiedy on płacze.
Moja rodzina i przyjaciele znają nas z tego obrazka zakochanych. Nigdy nie powiedziałam im o jego drugim obliczu. Nie chciałam, żeby stracili do niego sympatię.
Proszę, potrząśnijcie mną.