Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku. - Netkobiety.pl

Dołącz do Forum Kobiet Netkobiety.pl! To miejsce zostało stworzone dla pełnoletnich, aktywnych i wyjątkowych kobiet, właśnie takich jak Ty! Otrzymasz tutaj wsparcie oraz porady użytkowniczek forum! Zobacz jak wiele nas łączy ...

Szukasz darmowej porady, wsparcia ? Nie zwlekaj zarejestruj się !!!


Forum Kobiet » ROZSTANIE, FLIRT, ZDRADA, ROZWÓD » Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Strony 1

Zaloguj się lub zarejestruj by napisać odpowiedź

Posty [ 20 ]

Temat: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Witam serdecznie wszystkich zainteresowanych.
   
Podczytuję to forum od lutego zeszłego roku, kiedy to pojawiły się pierwsze poważne problemy w związku z kobietą. Wcześniej nie miałem odwagi podzielić się swoimi zmartwieniami, więc przeglądałem podobne wątki by wysłuchać opinii bardziej doświadczonych forumowiczów i spróbować przełożyć tą wiedzę na swoje życie. Ostatecznie samo czytanie i utożsamianie się z innymi było dość pozytywnym doświadczeniem i pokazywało, że takie sytuacje dotyczą wielu z nas, ale do sedna...

Próbowałem opisać wszystko z dokładnością, ale wyszedł mi elaborat na kilka stron, którego nikt by nie przeczytał, więc uznałem, że odniosę się do samego problemu.
Mamy po 24 lata, w związku byliśmy prawie 9 lat, czyli od 15 roku życia. Byłem jej pierwszym partnerem, sam miałem kilka sympatii wcześniej, jednak to nie było nic poważnego w porównaniu z tym. Przez dłuższy czas była to solidna relacja, pełna zaangażowania i troski o partnera. Oczywiście, zdarzały się kłótnie, mniejsze czy większe - głównie przez moją dociekliwość i jej czepialstwo, ale zawsze potrafiliśmy znaleźć wspólny język i ostudzić atmosferę.

Rok temu postanowiła mi oznajmić, że się wypaliła i nie umie się w pełni zaangażować w ten związek. Miotaliśmy się strasznie, ja nie chciałem odpuścić, ona ulegała. Po kilku miesiącach stwierdziła, że to w dalszym ciągu nie ma sensu. Powodem rozstania wg niej były rzeczy, które nas różnią: organizacja czasu (ona miała dużo zajęć, łapała się jakichś dodatkowych prac, ja wręcz przeciwnie), zajęcie się wyłącznie własnym życiem (czyli wszystko inne co robiliśmy osobno), ograniczenia (czasami nie wszystko było po mojej myśli i miałem wiele obiekcji co do jej stylu życia, spotkań itp.). Zrozumiałem to, przynajmniej tak mi się wydawało. Przeszedłem przemianę i zacząłem żyć własnym życiem, stałem się pracowity, zajęty, mniej restrykcyjny. Po jakimś czasie urwałem z nią kontakt, bo ewidentnie nie potrafiliśmy się dogadać. Po dwóch tygodniach ciszy odezwała się. Nie mogła uwierzyć do czego to doszło. Zaczęła żałować, zaczęła tęsknić i doceniać ten czas, który spędzaliśmy razem. Pojawiły się wyrzuty sumienia, była pewna, że źle postąpiła. Umówiliśmy się na spotkanie. Zadeklarowała, że w dalszym ciągu kocha i chce próbować odbudować to na nowo. Zgodziłem się. Wszystko toczyło się własnym tempem, nikt nie naciskał, zaczęliśmy się dogadywać, znów pojawił się żar i ta iskra, której brakowało. Chciało się nam jak za dawnych lat.

Od tamtej pory było raczej dobrze, każdy robił swoje, potrafiliśmy się dogadać. Do czasu. Znów popadłem w marazm. Ostatni rok studiów, dużo luzu. Wiele rzeczy tłumaczyłem sobie na swoją modłę. A że jeszcze w życiu się napracuję, że należy mi się odpoczynek...Wiele rzeczy sobie odpuszczałem, ale wiedziałem, że wyjdę na prostą prędzej czy później. To ostatnie pół roku nie było zbyt ciekawym czasem - lenistwo, popadanie w nałogi, odizolowanie. Jedynym bodźcem, który dodawał mi sił i zachęty do działania była ona. Zdaję sobie teraz sprawę, że to błędne rozumowanie, bo nie można uzależnić swojego szczęścia od czyjegoś. Gdybym tylko wiedział to wcześniej...

W maju tego roku oznajmiła mi, że nie może dalej w tym tkwić. Czuje, że brakuje jej tego spoiwa, tego czegoś, co było, ale się ulotniło. Brakuje namiętności, zaskakiwania się, większych starań, romantyczności itp. Ona czuje, że w porównaniu do mnie nie potrafi dać więcej od siebie. Głównym powodem znów jest różnica w poziomie świadomości. Przyznaję się - życie mnie przerosło. Zamiast walczyć i się stawiać, wolałem uciekać. Ona to dostrzegła i postawiła sprawę jasno. Pewnych rzeczy o których mówiła w ogóle nie zauważałem, ale po dłuższym namyśle tak było. Zatraciliśmy siebie, każde z osobna. Staraliśmy się żyć jak jeden wspólny organ, tracąc przy tym swoją tożsamość. To nie mogło się udać. I znów mądry Polak po szkodzie, jak już coś się spier**liło to przychodzi nagłe olśnienie. Zdaję sobie sprawę co poszło nie tak - w ramach swojego rozliczenia napisałem do niej list, gdzie wszystko przeanalizowałem i postawiłem sprawę jasno. Wiem, że ciągnięcie tego czy dawanie sobie szansy w tym momencie jest dosyć ryzykowne, ale czułem, że nie mogę odpuścić. Nie na zasadzie - ok, wracamy do siebie, wiemy co było źle, nie róbmy już tak. To nie tak. Tyle lat, wspólnych planów, chwil, przeżyć i co najważniejsze, uczucie, o które wciąż chciałem walczyć. Mówiła, że wciąż to w niej jest, lecz nie jest w stanie się zaangażować na nowo. Plan był taki, żeby powoli dochodzić do siebie, pokazać, że może być inaczej, że wcale się tak światopoglądowo nie różnimy. Ja wciąż tak myślę, moja niedyspozycja była spowodowana różnymi lękami i ciężarem życia, ale trzeba wstać z kolan i iść do przodu. Tak też zrobiłem, czy może wciąż się staram, bo minęły raptem 2 miesiące od tego czasu.

Po poznaniu powodów jest mi łatwiej zrozumieć dlaczego tak się stało, ale jednego nie jestem w stanie zrozumieć. Powiedziała mi, że długo przygotowywała się wewnętrznie do tej rozmowy. Ok, zrozumiałe, że należy to przemyśleć, tylko dlaczego niemalże do samego końca nie było po niej tego widać? Do czego dążę... w styczniu mieliśmy ósmą rocznicę, co prawda nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby coś zorganizować, ale było miło, pamiętam ten błysk w oku i radość, że to już tyle czasu. W tym czasie, jak również wcześniej, często rozmawialiśmy o wspólnym życiu. Zgadzaliśmy się w wielu kwestiach. Niektóre, takie jak dzieci, wyprowadzka, życie do grobowej deski i wiele innych były brane za pewnik tzn. byliśmy na to zdecydowani. Może to się wydawać abstrakcyjne, ale ja tak czułem i chciałem tego, wiedziałem, że ona też. To jedna sprawa, a druga odnośnie tego co działo się bezpośrednio przed zerwaniem. Dlaczego w dalszym ciągu mówiła, że kocha? Dlaczego pisała o mnie/nas w samych superlatywach? Dlaczego zapraszała na noc i był seks? Dlaczego planowaliśmy wspólne wakacje na miesiąc przed tym co zrobiła? Dlaczego razem oglądaliśmy pierścionki zaręczynowe? Dlaczego potrzebowała bliskości i poczucia, że jestem pod ręką? Dlaczego na tydzień przed powiedziała mi, że jest ze mną szczęśliwa? To wszystko działo się dosłownie za pięć dwunasta. Ktoś potrafi mi powiedzieć dlaczego? Przyzwyczajenie? Samotność? Troska? Miłość? Pytałem czy jest ktoś inny w jej życiu, mówiła, że nie i wiem, że nie potrafi kłamać. Nie rozumiem tego. Pytałem ją to usłyszałem, że do samego końca biła się z myślami i wyszło jak wyszło. Nie dociera to do mnie. Tak się nie robi komuś na kim mu zależy.

To wszystko mnie zastanawia i męczy. Dochodzę do meritum. Wcześniej postawiłem jej warunek: albo rozmawiamy i próbujemy coś z tym zrobić, albo rozchodzimy się w swoją stronę i zapominamy o sobie. Ona nie chce się już w to angażować, ale też nie chce ze mnie rezygnować... Tłumaczyłem, że każda rozmowa z nią, każdy kontakt jest dla mnie bolesny i przypomina mi o tym co się stało. W dodatku ja nie potrafię być obojętny wobec jej osoby i nie dość, że nie mógłbym powstrzymać się od rozmawiania o nas, to dążyłbym do jakiegoś głębszego kontaktu z nią. Po niemalże 9 latach ciężko się "odprogramować" i oddzielić uczucia od zwykłego traktowania osoby, z którą spędzało się niemalże każdy dzień większej części swojego świadomego życia. Postawienie sprawy w ten sposób nie służy mi po to, by wywołać u niej tęsknotę i żal za stratą. Nie. W tym momencie myślę o sobie i wiem, że taki stosunek między nami nie będzie mi na rękę. Jasne, ja tego nie chcę, ale nie mam innego wyboru - nie będę się przyglądał jak ona sobie układa życie, a ja przechodzę katusze z tego powodu. Jak już mówiłem, ona nie chce odpuścić. Chce mieć ze mną kontakt, chce wiedzieć co się dzieje w moim życiu i że jestem dla niej ważny, bo jak sama mówi, zależy jej na mnie jak na CZŁOWIEKU. Tak po prostu. Ja czegoś tu nie rozumiem. Tak się w ogóle da? Być może, jak obie strony się na to zgadzają, są sobie obojętne i uczucie nie odgrywa już żadnego znaczenia. Ale w tym przypadku?

Czytałem wiele wątków i większość sprowadza się do bycia w friendzone. Dziewczynie przestaje już na tobie zależeć i w celu złagodzenia wyrzutów sumienia z tego powodu proponuje "przyjaźń". Czy to oznacza, że ona zostawia sobie jakąś furtkę? Czyżbym miał trafić na orbitę? Opisałem tą sytuację dość szczegółowo, bo nie wiem czemu, ale podświadomie myślę, że to może być wypadkowa tego, że byliśmy nierozłączni od tych młodocianych lat i ta relacja okraszona jest młodzieńczą naiwnością? Wiecie, w tym wieku ma się odmienne wyobrażenia o życiu i być może to jest tego długotrwały skutek? Nie wiem, czy już sobie dorabiam własną ideologię, czy po prostu nie potrafię tego zrozumieć.

Na pewno nie wspomniałem o wszystkim, a i tak wyszło długo. Generalnie chodzi mi o dwa ostatnie akapity, reszta powinna (bądź nie) dopełniać temat i tworzyć logiczną całość.

Dziękuję za poświęcony czas i liczę na pomoc mniej lub bardziej doświadczonych użytkowników forum.

K.

Zobacz podobne tematy :

2

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.
Qibytsu napisał/a:

Witam serdecznie wszystkich zainteresowanych.
   
Podczytuję to forum od lutego zeszłego roku, kiedy to pojawiły się pierwsze poważne problemy w związku z kobietą. Wcześniej nie miałem odwagi podzielić się swoimi zmartwieniami, więc przeglądałem podobne wątki by wysłuchać opinii bardziej doświadczonych forumowiczów i spróbować przełożyć tą wiedzę na swoje życie. Ostatecznie samo czytanie i utożsamianie się z innymi było dość pozytywnym doświadczeniem i pokazywało, że takie sytuacje dotyczą wielu z nas, ale do sedna...

Próbowałem opisać wszystko z dokładnością, ale wyszedł mi elaborat na kilka stron, którego nikt by nie przeczytał, więc uznałem, że odniosę się do samego problemu.
Mamy po 24 lata, w związku byliśmy prawie 9 lat, czyli od 15 roku życia. Byłem jej pierwszym partnerem, sam miałem kilka sympatii wcześniej, jednak to nie było nic poważnego w porównaniu z tym. Przez dłuższy czas była to solidna relacja, pełna zaangażowania i troski o partnera. Oczywiście, zdarzały się kłótnie, mniejsze czy większe - głównie przez moją dociekliwość i jej czepialstwo, ale zawsze potrafiliśmy znaleźć wspólny język i ostudzić atmosferę.

Rok temu postanowiła mi oznajmić, że się wypaliła i nie umie się w pełni zaangażować w ten związek. Miotaliśmy się strasznie, ja nie chciałem odpuścić, ona ulegała. Po kilku miesiącach stwierdziła, że to w dalszym ciągu nie ma sensu. Powodem rozstania wg niej były rzeczy, które nas różnią: organizacja czasu (ona miała dużo zajęć, łapała się jakichś dodatkowych prac, ja wręcz przeciwnie), zajęcie się wyłącznie własnym życiem (czyli wszystko inne co robiliśmy osobno), ograniczenia (czasami nie wszystko było po mojej myśli i miałem wiele obiekcji co do jej stylu życia, spotkań itp.). Zrozumiałem to, przynajmniej tak mi się wydawało. Przeszedłem przemianę i zacząłem żyć własnym życiem, stałem się pracowity, zajęty, mniej restrykcyjny. Po jakimś czasie urwałem z nią kontakt, bo ewidentnie nie potrafiliśmy się dogadać. Po dwóch tygodniach ciszy odezwała się. Nie mogła uwierzyć do czego to doszło. Zaczęła żałować, zaczęła tęsknić i doceniać ten czas, który spędzaliśmy razem. Pojawiły się wyrzuty sumienia, była pewna, że źle postąpiła. Umówiliśmy się na spotkanie. Zadeklarowała, że w dalszym ciągu kocha i chce próbować odbudować to na nowo. Zgodziłem się. Wszystko toczyło się własnym tempem, nikt nie naciskał, zaczęliśmy się dogadywać, znów pojawił się żar i ta iskra, której brakowało. Chciało się nam jak za dawnych lat.

Od tamtej pory było raczej dobrze, każdy robił swoje, potrafiliśmy się dogadać. Do czasu. Znów popadłem w marazm. Ostatni rok studiów, dużo luzu. Wiele rzeczy tłumaczyłem sobie na swoją modłę. A że jeszcze w życiu się napracuję, że należy mi się odpoczynek...Wiele rzeczy sobie odpuszczałem, ale wiedziałem, że wyjdę na prostą prędzej czy później. To ostatnie pół roku nie było zbyt ciekawym czasem - lenistwo, popadanie w nałogi, odizolowanie. Jedynym bodźcem, który dodawał mi sił i zachęty do działania była ona. Zdaję sobie teraz sprawę, że to błędne rozumowanie, bo nie można uzależnić swojego szczęścia od czyjegoś. Gdybym tylko wiedział to wcześniej...

W maju tego roku oznajmiła mi, że nie może dalej w tym tkwić. Czuje, że brakuje jej tego spoiwa, tego czegoś, co było, ale się ulotniło. Brakuje namiętności, zaskakiwania się, większych starań, romantyczności itp. Ona czuje, że w porównaniu do mnie nie potrafi dać więcej od siebie. Głównym powodem znów jest różnica w poziomie świadomości. Przyznaję się - życie mnie przerosło. Zamiast walczyć i się stawiać, wolałem uciekać. Ona to dostrzegła i postawiła sprawę jasno. Pewnych rzeczy o których mówiła w ogóle nie zauważałem, ale po dłuższym namyśle tak było. Zatraciliśmy siebie, każde z osobna. Staraliśmy się żyć jak jeden wspólny organ, tracąc przy tym swoją tożsamość. To nie mogło się udać. I znów mądry Polak po szkodzie, jak już coś się spier**liło to przychodzi nagłe olśnienie. Zdaję sobie sprawę co poszło nie tak - w ramach swojego rozliczenia napisałem do niej list, gdzie wszystko przeanalizowałem i postawiłem sprawę jasno. Wiem, że ciągnięcie tego czy dawanie sobie szansy w tym momencie jest dosyć ryzykowne, ale czułem, że nie mogę odpuścić. Nie na zasadzie - ok, wracamy do siebie, wiemy co było źle, nie róbmy już tak. To nie tak. Tyle lat, wspólnych planów, chwil, przeżyć i co najważniejsze, uczucie, o które wciąż chciałem walczyć. Mówiła, że wciąż to w niej jest, lecz nie jest w stanie się zaangażować na nowo. Plan był taki, żeby powoli dochodzić do siebie, pokazać, że może być inaczej, że wcale się tak światopoglądowo nie różnimy. Ja wciąż tak myślę, moja niedyspozycja była spowodowana różnymi lękami i ciężarem życia, ale trzeba wstać z kolan i iść do przodu. Tak też zrobiłem, czy może wciąż się staram, bo minęły raptem 2 miesiące od tego czasu.

Po poznaniu powodów jest mi łatwiej zrozumieć dlaczego tak się stało, ale jednego nie jestem w stanie zrozumieć. Powiedziała mi, że długo przygotowywała się wewnętrznie do tej rozmowy. Ok, zrozumiałe, że należy to przemyśleć, tylko dlaczego niemalże do samego końca nie było po niej tego widać? Do czego dążę... w styczniu mieliśmy ósmą rocznicę, co prawda nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby coś zorganizować, ale było miło, pamiętam ten błysk w oku i radość, że to już tyle czasu. W tym czasie, jak również wcześniej, często rozmawialiśmy o wspólnym życiu. Zgadzaliśmy się w wielu kwestiach. Niektóre, takie jak dzieci, wyprowadzka, życie do grobowej deski i wiele innych były brane za pewnik tzn. byliśmy na to zdecydowani. Może to się wydawać abstrakcyjne, ale ja tak czułem i chciałem tego, wiedziałem, że ona też. To jedna sprawa, a druga odnośnie tego co działo się bezpośrednio przed zerwaniem. Dlaczego w dalszym ciągu mówiła, że kocha? Dlaczego pisała o mnie/nas w samych superlatywach? Dlaczego zapraszała na noc i był seks? Dlaczego planowaliśmy wspólne wakacje na miesiąc przed tym co zrobiła? Dlaczego razem oglądaliśmy pierścionki zaręczynowe? Dlaczego potrzebowała bliskości i poczucia, że jestem pod ręką? Dlaczego na tydzień przed powiedziała mi, że jest ze mną szczęśliwa? To wszystko działo się dosłownie za pięć dwunasta. Ktoś potrafi mi powiedzieć dlaczego? Przyzwyczajenie? Samotność? Troska? Miłość? Pytałem czy jest ktoś inny w jej życiu, mówiła, że nie i wiem, że nie potrafi kłamać. Nie rozumiem tego. Pytałem ją to usłyszałem, że do samego końca biła się z myślami i wyszło jak wyszło. Nie dociera to do mnie. Tak się nie robi komuś na kim mu zależy.

To wszystko mnie zastanawia i męczy. Dochodzę do meritum. Wcześniej postawiłem jej warunek: albo rozmawiamy i próbujemy coś z tym zrobić, albo rozchodzimy się w swoją stronę i zapominamy o sobie. Ona nie chce się już w to angażować, ale też nie chce ze mnie rezygnować... Tłumaczyłem, że każda rozmowa z nią, każdy kontakt jest dla mnie bolesny i przypomina mi o tym co się stało. W dodatku ja nie potrafię być obojętny wobec jej osoby i nie dość, że nie mógłbym powstrzymać się od rozmawiania o nas, to dążyłbym do jakiegoś głębszego kontaktu z nią. Po niemalże 9 latach ciężko się "odprogramować" i oddzielić uczucia od zwykłego traktowania osoby, z którą spędzało się niemalże każdy dzień większej części swojego świadomego życia. Postawienie sprawy w ten sposób nie służy mi po to, by wywołać u niej tęsknotę i żal za stratą. Nie. W tym momencie myślę o sobie i wiem, że taki stosunek między nami nie będzie mi na rękę. Jasne, ja tego nie chcę, ale nie mam innego wyboru - nie będę się przyglądał jak ona sobie układa życie, a ja przechodzę katusze z tego powodu. Jak już mówiłem, ona nie chce odpuścić. Chce mieć ze mną kontakt, chce wiedzieć co się dzieje w moim życiu i że jestem dla niej ważny, bo jak sama mówi, zależy jej na mnie jak na CZŁOWIEKU. Tak po prostu. Ja czegoś tu nie rozumiem. Tak się w ogóle da? Być może, jak obie strony się na to zgadzają, są sobie obojętne i uczucie nie odgrywa już żadnego znaczenia. Ale w tym przypadku?

Czytałem wiele wątków i większość sprowadza się do bycia w friendzone. Dziewczynie przestaje już na tobie zależeć i w celu złagodzenia wyrzutów sumienia z tego powodu proponuje "przyjaźń". Czy to oznacza, że ona zostawia sobie jakąś furtkę? Czyżbym miał trafić na orbitę? Opisałem tą sytuację dość szczegółowo, bo nie wiem czemu, ale podświadomie myślę, że to może być wypadkowa tego, że byliśmy nierozłączni od tych młodocianych lat i ta relacja okraszona jest młodzieńczą naiwnością? Wiecie, w tym wieku ma się odmienne wyobrażenia o życiu i być może to jest tego długotrwały skutek? Nie wiem, czy już sobie dorabiam własną ideologię, czy po prostu nie potrafię tego zrozumieć.

Na pewno nie wspomniałem o wszystkim, a i tak wyszło długo. Generalnie chodzi mi o dwa ostatnie akapity, reszta powinna (bądź nie) dopełniać temat i tworzyć logiczną całość.

Dziękuję za poświęcony czas i liczę na pomoc mniej lub bardziej doświadczonych użytkowników forum.

K.


Może być tak, że kimś się zauroczyła lub chciałaby spróbować innego życia.

W wieku nastu lat inaczej pojmujemy świat, niż kilka czy kilkanaście lat później.
Dorastamy, dojrzewamy, zmieniamy się - to jest naturalna kolej rzeczy. Po jakimś czasie może się okazać, że już nam "nie po drodze" i trudno mieć o to pretensje do kogokolwiek - tak po prostu jest.

To, co Ci mogę poradzić, to urwij z nią kontakt, ona w ten związek już angażować się nie chce, więc Ty też tego nie rób.
Godzenie się na przyjaciela będzie większym bólem dla Ciebie, niż zamknięcie tej furtki, którą możliwe, że sobie zostawiła - nawet jeśli teraz wydaje Ci się, że jest inaczej.

3 Ostatnio edytowany przez Qibytsu (2017-08-13 11:48:08)

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.
ósemka napisał/a:

Może być tak, że kimś się zauroczyła lub chciałaby spróbować innego życia.

W wieku nastu lat inaczej pojmujemy świat, niż kilka czy kilkanaście lat później.
Dorastamy, dojrzewamy, zmieniamy się - to jest naturalna kolej rzeczy. Po jakimś czasie może się okazać, że już nam "nie po drodze" i trudno mieć o to pretensje do kogokolwiek - tak po prostu jest.

To, co Ci mogę poradzić, to urwij z nią kontakt, ona w ten związek już angażować się nie chce, więc Ty też tego nie rób.
Godzenie się na przyjaciela będzie większym bólem dla Ciebie, niż zamknięcie tej furtki, którą możliwe, że sobie zostawiła - nawet jeśli teraz wydaje Ci się, że jest inaczej.

Dziękuję Ci za odpowiedź.

Co do zauroczenia, pytałem czy o kogoś chodzi, ale wiadomo, że może być inaczej. Zawsze imponowało jej to, że facet potrafi zaangażować się w wiele aktywności. Przykładem byli jej koledzy, ten studiuje 2 kierunki, ten ma 3 prace itp. Właściwie to sama jest taka pracowita, więc może szukać kogoś na swój wzór. Jeżeli chodzi o mnie, leniem nie jestem, pogubiłem się troszkę, ale wychodzę na prostą. Po fakcie każdy jest mądry, szkoda tylko, że to nie ma teraz dla niej większego znaczenia. Jak sama powiedziała ostatnio, że w pojedynkę nasze życie wygląda inaczej. I teraz tak, czy to związek działa na nas autodestrukcyjnie, czy jest to kwestia życiowego ogarnięcia?

Masz rację, tylko ja nie uważam, żeby nasze priorytety, czy sposób myślenia się rozjechał. Nie czuję tego i na pewno nie chcę na siłę sobie wmawiać, że jest inaczej.

Problem jest taki, że mieszkamy 3 minuty drogi od siebie. Ogólnie jej nie widuję, tylko są miejsca, w których potencjalnie spotkać się możemy, czy to na osiedlu, czy w autobusie i co wtedy? Angażować się nie zamierzam - kocham ją, ale widzę, że ona nie da mi tego samego. Jak sama mówiła: "teraz nie możemy być razem". Jak nie teraz, to kiedy? Nie mam zamiaru czekać i żyć w niepewności.

Pytanie tylko dlaczego jej tak na tym zależy? Tłumaczyłem jej, że to dla mnie bolesne doświadczenie. Kilka razy zgodziłem się na wyjście i gadkę o codzienności, bez poruszania tego tematu. Było po prostu sztywno, czuć, że to wisi w powietrzu. Ja nie potrafię się w to tak zaangażować, śmiać się z pierdół i udawać, że jest ok.  Jak już mówiłem, nie będę się przyglądał jak ona układa sobie życie. Czuję, że mógłbym zrobić dla niej wszystko, a później do mnie dochodzi, czy to jest tego jeszcze warte... Ona nie zna niczego innego, nie wie jak to jest i jak sama mi mówiła - nie wie jak to jest jak facet się interesuje kobietą, bo podobno ja nie musiałem się za nią uganiać. Uważam, że sprawdziłem się w tej roli, a ona nie potrafi tego docenić. Jak czytam o tych wszystkich toksycznych związkach, zdradach, intrygach, wydumanych problemach to się łapię za głowę, bo wiem, że w moim słowniku nie ma miejsca na takie czyny.

Edit: gdyby ktoś jeszcze się wypowiedział byłbym niezmiernie wdzięczny. Chciałbym się upewnić o słuszności tego wyboru.

4

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Nie chcę dublować, ale mógłbym liczyć na jeszcze jakąś poradę? Kompletnie nie wiem co mam robić.

Zgodzić się na kontakt i spróbować odganiać przykre myśli czy odizolować się i pójść własną drogą? Znamy się tyle lat od "dziecka" i zawsze mieliśmy tylko siebie, zawsze. Jestem z nią strasznie związany emocjonalnie i w tym momencie czuję jakby jakaś część mnie umarła, odeszła na dobre.

Minęły już 2 i pół miesiąca, a ja ciągle nie potrafię się z tym pogodzić. Czeka nas niedługo rozmowa i muszę dojść do ładu ze sobą.

Dobrej nocy.

5

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Zaakceptuj jej wybór, nie gódź się na pogaduchy. Tylko ograniczając kontakt możesz sprawić, że zatęskni.

6 Ostatnio edytowany przez Qibytsu (2017-08-14 16:09:20)

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Raczej staram się z tym pogodzić, niż to zaakceptować. Może z czasem. Nie rozumiem tylko jednego, jak można komuś obwieścić taką decyzję jednocześnie zachowując się w normalny sposób niemalże do samego końca? Po co planować wakacje, wyprowadzkę, zaręczyny, a ostatecznie z tego zrezygnować?

Od tamtej pory ograniczam. Z początku chciała się spotykać średnio raz w tygodniu. Po poważniejszej rozmowie pisała tylko co jakiś czas co u mnie, ale ze 3 tygodnie już się nie widzieliśmy i za każdym razem mnie ostrzega, żebym niczego się nie doszukiwał w jej słowach, bo ona w tej chwili nie jest zdolna do niczego więcej i samo to, że byłem w jej życiu tak długo sprawia by się dowiedzieć co słychać...

Odnośnie tego doszukiwania się. Mieliśmy iść razem na wesele do jej rodziny, lecz ze względu na sytuację, poszła sama. O 2 w nocy dostałem sms, że ta impreza beze mnie to jakaś pomyłka. Czy rzeczywiście mogłem pomyśleć sobie coś innego niż to, że jej mnie brakuje? Okazało się, że ona nie była w stanie uwierzyć, że mimo tego całego rozstania nie mogliśmy pójść tam razem. Co najlepsze, początkowo sugerowała, żebym lepiej nie szedł, a wyszło jak napisałem. Naprawdę nie jestem w stanie tego zrozumieć.

Edit: myślisz, że mimo wszystko może zatęsknić? Da się to jakoś logicznie wytłumaczyć, skoro ponoć tyle złego w tym związku się dzieje? Może jakieś podobne wątki?

7

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Nie wiem, mnie znam was ani sytuacji, mogę Ci tylko poradzić żebyś nie doszukiwał się logicznego wytłumaczenia jej zachowania - bo go nie znajdziesz.

Na weselu zapewne zadziałał alkohol, a kiedy wywietrzał żałowała tego, co napisała i stąd interpretacja wiadomości, żebyś pod żadnym pozorem nie robił sobie nadziei.

Podobnych historii do Twojej jest wiele na tym forum, ale jakoś nie umiem się doszukać takiego z happy endem.
W większości przypadków powroty i tak kończyły się definitywnym rozstaniem.

8

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Rozumiem, ale do mnie nie przemawiają takie wybryki i podchodzi mi to pod niepoczytalność - mówić jedno, robić drugie.

Powiem Ci, że nie żałowała tego, bo rozmawialiśmy następnego dnia. Żałowała, że w ogóle się odezwała, bo moja reakcja nie była zbyt przyjemna. Jak na moje to czuła się tam odosobniona, każdy był z kimś, więc zrobiło jej się przykro. Stwierdziłem, że nie do końca chodzi o mnie, a po prostu partnera na wesele... smutne.

Właśnie nie doszukałem się takiej. To że długi związek, jakiś tam nagły powód zerwania i propozycja przyjaźni itp. to tak, a mi konkretnie chodzi o długotrwałą relację dwóch młodych osób z naciskiem na dojrzewające uczucie, które ewoluuje z biegiem czasu i zderza się z prawdziwą rzeczywistością. Jestem ciekaw jakie tu mechanizmy działają.

To przygnębiające. Mieliśmy się dziś spotkać, ale przełożyłem spotkanie. Nie przemyślałem jeszcze wszystkiego, nie potrafię się skupić, czacha dosłownie paruje. Liczyłem, że wytworzy się tu mała dyskusja, jednak wątek wydaje się zbyt długi przez co traci na atrakcyjności.

9

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.
Qibytsu napisał/a:
ósemka napisał/a:

Może być tak, że kimś się zauroczyła lub chciałaby spróbować innego życia.

W wieku nastu lat inaczej pojmujemy świat, niż kilka czy kilkanaście lat później.
Dorastamy, dojrzewamy, zmieniamy się - to jest naturalna kolej rzeczy. Po jakimś czasie może się okazać, że już nam "nie po drodze" i trudno mieć o to pretensje do kogokolwiek - tak po prostu jest.

To, co Ci mogę poradzić, to urwij z nią kontakt, ona w ten związek już angażować się nie chce, więc Ty też tego nie rób.
Godzenie się na przyjaciela będzie większym bólem dla Ciebie, niż zamknięcie tej furtki, którą możliwe, że sobie zostawiła - nawet jeśli teraz wydaje Ci się, że jest inaczej.

Dziękuję Ci za odpowiedź.

Co do zauroczenia, pytałem czy o kogoś chodzi, ale wiadomo, że może być inaczej. Zawsze imponowało jej to, że facet potrafi zaangażować się w wiele aktywności. Przykładem byli jej koledzy, ten studiuje 2 kierunki, ten ma 3 prace itp. Właściwie to sama jest taka pracowita, więc może szukać kogoś na swój wzór. Jeżeli chodzi o mnie, leniem nie jestem, pogubiłem się troszkę, ale wychodzę na prostą. Po fakcie każdy jest mądry, szkoda tylko, że to nie ma teraz dla niej większego znaczenia. Jak sama powiedziała ostatnio, że w pojedynkę nasze życie wygląda inaczej. I teraz tak, czy to związek działa na nas autodestrukcyjnie, czy jest to kwestia życiowego ogarnięcia?

Masz rację, tylko ja nie uważam, żeby nasze priorytety, czy sposób myślenia się rozjechał. Nie czuję tego i na pewno nie chcę na siłę sobie wmawiać, że jest inaczej.

Problem jest taki, że mieszkamy 3 minuty drogi od siebie. Ogólnie jej nie widuję, tylko są miejsca, w których potencjalnie spotkać się możemy, czy to na osiedlu, czy w autobusie i co wtedy? Angażować się nie zamierzam - kocham ją, ale widzę, że ona nie da mi tego samego. Jak sama mówiła: "teraz nie możemy być razem". Jak nie teraz, to kiedy? Nie mam zamiaru czekać i żyć w niepewności.

Pytanie tylko dlaczego jej tak na tym zależy? Tłumaczyłem jej, że to dla mnie bolesne doświadczenie. Kilka razy zgodziłem się na wyjście i gadkę o codzienności, bez poruszania tego tematu. Było po prostu sztywno, czuć, że to wisi w powietrzu. Ja nie potrafię się w to tak zaangażować, śmiać się z pierdół i udawać, że jest ok.  Jak już mówiłem, nie będę się przyglądał jak ona układa sobie życie. Czuję, że mógłbym zrobić dla niej wszystko, a później do mnie dochodzi, czy to jest tego jeszcze warte... Ona nie zna niczego innego, nie wie jak to jest i jak sama mi mówiła - nie wie jak to jest jak facet się interesuje kobietą, bo podobno ja nie musiałem się za nią uganiać. Uważam, że sprawdziłem się w tej roli, a ona nie potrafi tego docenić. Jak czytam o tych wszystkich toksycznych związkach, zdradach, intrygach, wydumanych problemach to się łapię za głowę, bo wiem, że w moim słowniku nie ma miejsca na takie czyny.

Edit: gdyby ktoś jeszcze się wypowiedział byłbym niezmiernie wdzięczny. Chciałbym się upewnić o słuszności tego wyboru.

Mozesz skonczyc 10 kierunkow i kobieta moze toba rzygac(lenistwo nie jest atrakcyjne ale to nie jest powod rozstania-ale ona podala Ci prawdziwe powody rozstania.Te inne ktore podales w pierwszym poscie).Zrobiles wiele podstawowych bledow.I robisz je dalej.Pierwsza sprawa to to, ze chcesz byc z kims kto Ciebie nie chce.A to brak szacunku do samego siebie.Masz klapki na oczach.Twoja kobieta jest twoim calym swiatem.I dziesiatki innych powaznych bledow.Tak musialo sie skonczyc.Moze nawet innego faceta nie byc na horyzoncie(ale bardzo czesto zdarza sie ze jest),ona nie chce Cie stracic do konca bo ma do Ciebie uczucia.Ale sa to uczucia bardziej jak do przyjaciela.Jestes wazna czescia jej zycia ale jako przyjaciel.Ale tego nie szukasz i Ci nie potrzebne.To tak jakbys przyszedl do sklepu po mlotek a ktos by ci zaoferowal sokowirowke.

10

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Ja trochę tego nie rozumiem, ale to może kwestia Twojego wieku i życia ideałem. Oczekujesz od ludzi "myślę tak - mówię tak - robię tak". A tak wcale nie jest, nikt tak nie robi, twoja dziewczyna tak nie robi i ba, nawet ty tak nie robisz. Życie to nie algorytm i seria przemyślanych, logicznych, łączących się ze sobą transparentnie przyczyn i skutków. Nigdy. Zaczęliście się spotykać, gdy mieliście po 15 lat, teraz, 9 lat później macie co innego w głowie, inne myśli, inne marzenia, inne priorytety, inne wyobrażenia o sobie, o świecie, o innych ludziach; inne poczucie własnej wartości, inne potrzeby, inne wartości, inne wyobrażenie co to jest związek, kim jest kobieta, kim jest mężczyzna, kim jestem ja w związku, kogo mi potrzeba, co jest okej, co jest nie okej... Razem dorastaliście, ale w tym dorastaniu wam się rozminęło. Gdy ona teraz osiąga wiek, kiedy zaczyna naprawdę rozumieć siebie, przestaje jej odpowiadać to, co było. No bo jak zmieścić stary związek, stare przekonania, stare schematy, już automatyczne wręcz reakcje, zachowania, rytuały, wasze wspólne życie, zmieścić w nowej głowie, w nowej sobie, w nowej rzeczywistości. Z mojej perspektywy - między tym jak miałam 22 a 25 lat zaszły we  mnie takie zmiany, że mnie rodzona matka nie poznała, jak zaczynałam do niej mówić.
Wyobrażam sobie, że w takim razie poznawanie siebie i odkrywanie w sobie nowych rzeczy może prowadzić do nowych, zupełnie innych, zaskakujących oczekiwań. I ona Ci o tym mówiła ("Czuje, że brakuje jej tego spoiwa, tego czegoś, co było, ale się ulotniło. Brakuje namiętności, zaskakiwania się, większych starań, romantyczności"). I nie ma w tym twojej winy. Bo Ty też się zmieniałeś i zmieniasz i będziesz zmieniał.

Ale. Ale z tego co piszesz, to gdzieś się rozjechaliście i te oczekiwania się rozmijają, jej się zmieniło, tobie się zmieniło (albo nie zmieniło), ale gdzieś to, co było wspólne, przestało być. A wy nad tym nie pracowaliście (co mnie nie dziwi, bo skąd tacy młodzi ludzie mają wiedzieć, że trzeba...).

Moim zdaniem - tak jak pisała poprzedniczka - jest wam już "nie po drodze". I można to  nazywać różnie, że ona ma więcej ambicji, że się pogubiłeś. Można w ogóle tego nie nazywać, bo i tak do prawdy się nie dojdzie, bo prawda jest bolesna i ukrywamy ją przed tymi, których darzymy uczuciem.

Jeszcze tylko dodam, że błędem jest myślenie, że uczucia są stałe. Jest to tak szalone założenie, że aż mi się śmiać chce. Nie ma czegoś takiego jak "na zawsze i na wieczność" i "miłość po grób" i "skoro mnie tydzień temu kochała, to teraz też powinna". Uczucia to najbardziej dynamiczna rzecz, jaką mamy. Nikogo nie dziwi przemijająca złość, dlaczego dziwi przemijająca miłość? Nie powinna się zmieniać decyzja o wierności, lojalności, szczerości. A gdy się zmieni, to się wtedy rozchodzimy. W tym wszystkim romantyzm, porywy serca są bardzo przyjemne, ale mniej istotne. A skoro została podjęta decyzja, to bez konkretnej rozmowy o priorytetach, oczekiwaniach, wizjach przyszłości, zasadach bycia razem, komunikacji - nic z tego nie będzie znów. To by była głupota, dwa razy wchodzić do tej samej rzeki. Jesteście inni niż te 9 lat temu. Jesteście dorośli.

Co do tego "przyzwyczajenia się" do kogoś. No oczywiście! Jakie to smutne i trudne teraz musi być, być samemu/samej. Ręka sama sięga, żeby napisać smsa ze śmiesznym tekstem. Chce się do kogoś przytulić. Jak trudno nie mieć tej regularnej dawki przytulania i miłych słów! Jak ciężko teraz bez tego bezinteresownego bycia razem, wygody spędzania czasu z kimś, kto tak dobrze zna, że nie trzeba udawać... Więc tak - to tak jest. Trudno jest odejść od kogoś do samotności. Mało kto się na to decyduje (stąd te trudne związki albo uciekanie w ramiona innego/innej). Dlatego też wy chcecie się nadal widywać - trochę jak na odwyku. Raz na tydzień chociaż, raz na dwa...

Ale to nic dobrego wam nie przyniesie. Moim zdaniem - ale to tylko moje zdanie - skoro nie dorośliście do tych samych rzeczy, to czas się pożegnać. Spakować w walizkę te cudowne, wspaniałe rzeczy, które razem przeszliście, docenić, podziękować i postawić na półce koło tych fajnych wspomnień z dzieciństwa. I zamknąć rozdział.

11

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Nie cytuję, bo strasznie dużo miejsca zabiera.

~Najmądrzejszy

Czy według Ciebie jest to odwracalne tzn. zrozumienie, zaakceptowanie, zmienienie poprzednich schematów i w konsekwencji "odczarowanie się"? Najbardziej boli mnie to, że do tego doszło, mimo, że nie chciałem tego  i wcale taki nie jestem. Pogubiłem się - stanąłem na życiowym zakręcie i nie wiedziałem co dalej, chyba każdemu się to zdarza... Rezultatem zaniedbania siebie są rzeczy, które wymieniłem powyżej tj. brak zaskakiwania, zmniejszenie starań, namiętności itp.

Najmądrzejszy, nie chcę z nią być. Może inaczej, nie teraz. Zdaję sobie sprawę, że dużo spraw muszę przewertować i popracować nad nimi. Tylko wtedy będziemy mogli znaleźć wspólny język. Z drugiej strony nie chcę czuć się przywiązany i czekać. Chyba najlepiej wyjść z założenia, że co ma być to będzie. Jak jej powiedziałem, że chcę zachować resztki godności to spojrzała się na mnie z wielkim zdziwieniem i nie wiedziała o co mi chodzi.

Masz rację - jest całym moim światem. Zrobiliśmy sobie wielką krzywdę, bo to uczucie się we mnie zakorzeniło i nie chce puścić. Właśnie to są konsekwencje tej naiwnej, młodzieńczej miłości. W wielu sprawach przez długie lata byliśmy zdani tylko na siebie, ja nie znam innej formuły i wierzyłem, że tak ma być, skoro jest dobrze. Ona z czasem zaczęła się sama z siebie wyłamywać i dziś znajdujemy się w tym punkcie.

Nikogo innego nie ma, co nie oznacza, że go nie będzie. Dla mnie to jest nierealne po prawie 9 latach zejść o poziom niżej z uczuciami i nagle traktować kogoś, kto otworzył na Ciebie dusze i serce, jak przyjaciela. Co innego gdyby to trwało o wiele krócej, w innym przypadku to jest dla mnie nie zrozumiałe, ale najwidoczniej nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Zgadza się - nie szukam tego, nie chcę być ważny, tylko najważniejszy.

~Monoceros

Chyba to jest mój największy problem, trudność w adaptacji do zmian. Właśnie tego nie mogę zdzierżyć - do naprawdę niedalekiej przeszłości byliśmy zgodni w tym co wypunktowałaś. Ba, po co rok temu by do mnie wracała? Zauważyła zmiany i uwierzyła, że wciąż mamy się ku sobie. Ja sobie odpuściłem, stąd ten dzisiejszy skutek. Masz rację z tą ciągłą przemianą, tak było, jest i będzie... co mnie męczy, nie wiem na ile jest to wpływ zmian, a na ile moja bierność. W myśl zasady "jak cię widzą, tak cię piszą" jestem w stanie zrozumieć, że doszła do takich wniosków, a nie innych. Do czego dążę, myślę, że gdybym zawalczył o swoje prawdziwe "ja" sytuacja byłaby znacznie łagodniejsza. Strach, lęk, lenistwo, brak wiary w siebie - to jest to, co mnie hamuje. Ona, jak każdy zresztą człowiek, też ma swoje obawy, ale zawsze dąży do celu. Więc widzisz, nie wiem, czy to faktycznie rozmijanie się w poglądach, czy moja postawa skłoniła ją do rozstania.

To jak radzą sobie ludzie w małżeństwach? Zobowiązuje się żyć z kimś do końca swoich dni na podstawie aktualnej sytuacji, a co potem? Ludzie pod wpływem zmian, które zaszły w nich samych mają naginać swoje granice i dostosowywać się do siebie? Związek to zrozumienie i masa kompromisów. Odnośnie starej i nowej "ja", chcesz powiedzieć, że to niewykonalne? Jak w takim razie wytłumaczyć pary, które przetrwały próbę czasu? Skoro człowiek zmienia się i kształtuje przez całe życie, takie osoby też to przechodziły, a jednak potrafiły trwać w tym razem. To mnie zastanawia, bo byłem przekonany, że jesteśmy jedną z takich par.

Mi się wydaje, że jest tu moja wina, bo mogłem się bardziej w to zaangażować, a nie myśleć, że skoro mi nie marudzi i nie wymaga zbyt wiele to jest w porządku. Jak widać nie jest. Co innego jej zaangażowanie i ta niemoc, o której wspominała. Gdybym tylko był w stanie jej pokazać, że jestem i myślę jak mężczyzna to wydaje mi się, że przyszłoby to samo z siebie. I jednocześnie ona sama by się nakręcała, bo byłbym w jej oczach atrakcyjniejszy, mimo jakichś mniejszych sprzeczek, mylę się?

Co rozumiesz pod pojęciem pracy nad związkiem? Pytam zupełnie poważnie. Staraliśmy się dać sobie wszystko - szacunek, zaufanie, zrozumienie, akceptacje, wyrozumiałość, cierpliwość i tak dalej. Może zabrakło urozmaicenia? Czy to w ogóle słuszne, żeby po tylu latach "wymagać" od drugiego człowieka ciągłego zaskakiwania? Według mnie pewne kwestie są dość wyidealizowane.

To smutne, bo jeżeli się kogoś szanuje i mu na nim zależy to powinno się mówić prawdę, a nie owijać w bawełnę. Każdy na to zasługuje.

A znasz to uczucie wypełnienia szczęściem? Wpatrzeni sobie w oczy, bezpieczni, wsłuchani w bicie swoich serc. Reszta świata mogłaby w tym momencie nie istnieć. To tylko chwila, ale ciężko nie wierzyć, czy nie mówić sobie takich rzeczy, jeżeli to zdarzało się setki razy. I co w tym wszystkim jest najfajniejsze - że obie osoby tego chcą, co im stoi na przeszkodzie? Odnośnie uczuć, gniew jest względnie nietrwałą emocją i zazwyczaj dąży się do szybkiej neutralizacji jego źródła. Przemijająca miłość dziwi tych, którzy są po tej drugiej stronie. To, że przeminęła to jedno, mnie bardziej zastanawia dlaczego stało się to tak szybko. Coś co jest podlewane, pielęgnowane i odchwaszczane nie powinno w czasie kryzysu od razu usychać. Coś na wzór kaktusa i jego magazynowania wody.

Nie ma mowy o pchaniu się w ten sam schemat, jak widać z czasem jego termin ważności się skończył. Masz rację, tylko, żeby w ogóle zacząć o czymkolwiek rozmawiać należałoby tego chcieć, a do tego, po ostatnich wydarzeniach, długa droga. Nikt nie powinien żebrać o uczucie.

Jest ciężko się przestawić, to fakt... tym bardziej jak brak substytutu, nie tylko w kwestii "pieszczot", ale też zwykłej, ludzkiej rozmowy. Ta cała nasza zażyłość trochę doprowadziła do tego, że teraz o to trudno. I w takim przypadku ta samotność doskwiera jeszcze bardziej. Pomijając już to, że nie z każdym można porozmawiać na poważniejsze tematy. Ona z tego co wiem organizuje sobie czas jak tylko może. W ostatniej rozmowie przyznała, że jakieś tam imprezy czy wyjścia ze znajomymi są nie do porównania, jeżeli chodzi o spędzenie czasu z TĄ osobą. Ja czuję to samo i nic nie możemy na to zaradzić.

Smutne to podsumowanie, ujęło mnie i ścisnęło za serce. Ciężko byłoby rozgraniczyć te wszystkie uczucia i normalnie funkcjonować. Szkoda, bo w dużej mierze tu stawia się na człowieka i to co was łączy. Masz na myśli pożegnanie na każdym poziomie znajomości?

Dziękuje bardzo za wyczerpujący wpis smile

12

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Spójrz na to z tej strony: wiele osób, zwłaszcza samotnych, we wczesnej młodości (15-24 właśnie wink) dałaby się pociąć za:

Qibytsu napisał/a:

A znasz to uczucie wypełnienia szczęściem? Wpatrzeni sobie w oczy, bezpieczni, wsłuchani w bicie swoich serc. Reszta świata mogłaby w tym momencie nie istnieć. To tylko chwila, ale ciężko nie wierzyć, czy nie mówić sobie takich rzeczy, jeżeli to zdarzało się setki razy.

ponieważ wiele osób o tym marzy, ale znikoma część to przeżywa.

Zamiast siedzieć na fejsbuniu i czuć zadrę w czterech literach na widok szczęśliwych par, przeżyłeś to w młodym wieku, kiedy smakuje to najlepiej. Teraz jesteś młodym, w pełni już ukształtowanym mężczyzną, który niczego sobie nie musi udowadniać. Nie musisz histerycznie szukać miłości. Pewnie nie brzmi to pocieszająco, ale to bezcenne doświadczenie.


Natomiast co do reszty, to widać, jak idealizujesz zarówno tę osobę, jak i relację, w której tkwiłeś. Co jest - nie oszukujmy się - typowe. Ale zaufaj mi w jednym, co zresztą zostało Ci tu już napisane: nawet, gdybyś skończył 10 fakultetów, to i tak niczego by to nie zmieniło. W związku nie chodzi o to, by zasłużyć na czyjś szacunek i uczucie swoimi osiągnięciami okołozawodowymi.

13

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

~WaltonSimsons

Coś w tym jest... często to słyszeliśmy od różnych ludzi, że mamy duże szczęście. Faktycznie był taki czas, kiedy dogadywaliśmy się bez słów - powiedzmy te pierwsze 5 lat, potem już gorzej i tak do dziś. Tak naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić co by było gdyby nie ona. Czy bym siedział pogrążony w żalu, że mnie to nie spotkało, nie wiem. Inaczej patrzy się z dzisiejszej perspektywy, bo na pewno było to cenne doświadczenie.

Oj tak... kiedyś największą katastrofą była noc spędzona osobno, a dziś ciężar życia, obowiązki i wiele innych przykrych rzeczy na karku.

Wiesz co jest najgorsze? Że nie doszło do zmaterializowania tego związku. Właśnie teraz, kiedy mieliśmy wziąć życie za pysk i się usamodzielnić to ona rezygnuje. To mnie boli, bo czekałem na to tyle lat. Wyobraź sobie jakie to jest ciśnienie w momencie, kiedy to ona jeszcze na Ciebie naciska. Ten etap trwał zdecydowanie za długo, ja to potrafię sobie wytłumaczyć, ale ona nie połączy tego w logiczny ciąg wydarzeń. Jeszcze chyba w marcu/kwietniu mówiła, że już dłużej w tej chacie nie wytrzyma i do września mamy się wynieść. No i masz babo placek...

Nie czuję się do końca ukształtowany, wiele zyskałem, ale też wiele straciłem. Przez ten cały czas stroniłem od innych kobiet i w tym momencie zagadanie do jakiejś innej to dla mnie odległa planeta. Zdaję sobie sprawę, że jest o wiele za wcześnie na to, jednak myślę o tym. Dla mnie wiek tak max do 30 to już pełne ustatkowanie, a weź tu teraz znajdź kobietę godną zaufania. Mam z tym problem, muszę przyznać.

Zgadzam się z wami - idealizuję. Nie znam niczego innego, dla mnie to był szczyt szczęścia i dlatego tak widzę ten związek, pomimo wszystkich uchybień. Te fakultety itp. to był tylko przykład... bardziej chodziło mi o takie życiowe ogarnięcie, zaradność. W zeszłym roku jak się za siebie wziąłem i w tym również znalazłem pracę to jednak jej się odwidziało, bo zobaczyła, że może być inaczej. Raz sama mi wspomniała, że wolałaby, żebym był bardziej ambitny od niej, niż na odwrót.

Szykuje się rozmowa i wciąż nie czuję się na to gotowy.

14

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.
Qibytsu napisał/a:

~Monoceros

Chyba to jest mój największy problem, trudność w adaptacji do zmian. Właśnie tego nie mogę zdzierżyć - do naprawdę niedalekiej przeszłości byliśmy zgodni w tym co wypunktowałaś. Ba, po co rok temu by do mnie wracała? Zauważyła zmiany i uwierzyła, że wciąż mamy się ku sobie. Ja sobie odpuściłem, stąd ten dzisiejszy skutek. Masz rację z tą ciągłą przemianą, tak było, jest i będzie... co mnie męczy, nie wiem na ile jest to wpływ zmian, a na ile moja bierność. W myśl zasady "jak cię widzą, tak cię piszą" jestem w stanie zrozumieć, że doszła do takich wniosków, a nie innych. Do czego dążę, myślę, że gdybym zawalczył o swoje prawdziwe "ja" sytuacja byłaby znacznie łagodniejsza. Strach, lęk, lenistwo, brak wiary w siebie - to jest to, co mnie hamuje. Ona, jak każdy zresztą człowiek, też ma swoje obawy, ale zawsze dąży do celu. Więc widzisz, nie wiem, czy to faktycznie rozmijanie się w poglądach, czy moja postawa skłoniła ją do rozstania.

To jak radzą sobie ludzie w małżeństwach? Zobowiązuje się żyć z kimś do końca swoich dni na podstawie aktualnej sytuacji, a co potem? Ludzie pod wpływem zmian, które zaszły w nich samych mają naginać swoje granice i dostosowywać się do siebie? Związek to zrozumienie i masa kompromisów. Odnośnie starej i nowej "ja", chcesz powiedzieć, że to niewykonalne? Jak w takim razie wytłumaczyć pary, które przetrwały próbę czasu? Skoro człowiek zmienia się i kształtuje przez całe życie, takie osoby też to przechodziły, a jednak potrafiły trwać w tym razem. To mnie zastanawia, bo byłem przekonany, że jesteśmy jedną z takich par.

Mi się wydaje, że jest tu moja wina, bo mogłem się bardziej w to zaangażować, a nie myśleć, że skoro mi nie marudzi i nie wymaga zbyt wiele to jest w porządku. Jak widać nie jest. Co innego jej zaangażowanie i ta niemoc, o której wspominała. Gdybym tylko był w stanie jej pokazać, że jestem i myślę jak mężczyzna to wydaje mi się, że przyszłoby to samo z siebie. I jednocześnie ona sama by się nakręcała, bo byłbym w jej oczach atrakcyjniejszy, mimo jakichś mniejszych sprzeczek, mylę się?

Co rozumiesz pod pojęciem pracy nad związkiem? Pytam zupełnie poważnie. Staraliśmy się dać sobie wszystko - szacunek, zaufanie, zrozumienie, akceptacje, wyrozumiałość, cierpliwość i tak dalej. Może zabrakło urozmaicenia? Czy to w ogóle słuszne, żeby po tylu latach "wymagać" od drugiego człowieka ciągłego zaskakiwania? Według mnie pewne kwestie są dość wyidealizowane.

To smutne, bo jeżeli się kogoś szanuje i mu na nim zależy to powinno się mówić prawdę, a nie owijać w bawełnę. Każdy na to zasługuje.

A znasz to uczucie wypełnienia szczęściem? Wpatrzeni sobie w oczy, bezpieczni, wsłuchani w bicie swoich serc. Reszta świata mogłaby w tym momencie nie istnieć. To tylko chwila, ale ciężko nie wierzyć, czy nie mówić sobie takich rzeczy, jeżeli to zdarzało się setki razy. I co w tym wszystkim jest najfajniejsze - że obie osoby tego chcą, co im stoi na przeszkodzie? Odnośnie uczuć, gniew jest względnie nietrwałą emocją i zazwyczaj dąży się do szybkiej neutralizacji jego źródła. Przemijająca miłość dziwi tych, którzy są po tej drugiej stronie. To, że przeminęła to jedno, mnie bardziej zastanawia dlaczego stało się to tak szybko. Coś co jest podlewane, pielęgnowane i odchwaszczane nie powinno w czasie kryzysu od razu usychać. Coś na wzór kaktusa i jego magazynowania wody.

Nie ma mowy o pchaniu się w ten sam schemat, jak widać z czasem jego termin ważności się skończył. Masz rację, tylko, żeby w ogóle zacząć o czymkolwiek rozmawiać należałoby tego chcieć, a do tego, po ostatnich wydarzeniach, długa droga. Nikt nie powinien żebrać o uczucie.

Jest ciężko się przestawić, to fakt... tym bardziej jak brak substytutu, nie tylko w kwestii "pieszczot", ale też zwykłej, ludzkiej rozmowy. Ta cała nasza zażyłość trochę doprowadziła do tego, że teraz o to trudno. I w takim przypadku ta samotność doskwiera jeszcze bardziej. Pomijając już to, że nie z każdym można porozmawiać na poważniejsze tematy. Ona z tego co wiem organizuje sobie czas jak tylko może. W ostatniej rozmowie przyznała, że jakieś tam imprezy czy wyjścia ze znajomymi są nie do porównania, jeżeli chodzi o spędzenie czasu z TĄ osobą. Ja czuję to samo i nic nie możemy na to zaradzić.

Smutne to podsumowanie, ujęło mnie i ścisnęło za serce. Ciężko byłoby rozgraniczyć te wszystkie uczucia i normalnie funkcjonować. Szkoda, bo w dużej mierze tu stawia się na człowieka i to co was łączy. Masz na myśli pożegnanie na każdym poziomie znajomości?

Dziękuje bardzo za wyczerpujący wpis smile


Masz w sobie dużo pytań, niepewności, piszesz o samotności i że brakuje ci rozmowy i bycia razem, i że imprezy są fajniejszą opcją niż spędzanie czasu tylko we dwoje. No i nie wiem, z jednej strony mam poczucie, że na część z tych rzeczy można zaradzić (wychodzić razem na imprezy, wyjechać, odciąć się od świata, wrócić do starych zdjęć, popróbować nowych rzeczy, gadać przez maile, pójść razem na kurs tańca itp.). Odpowiem tak jak to widzę na pytanie jak pracuje się nad związkiem i dlaczego niektóre małżeństwa przeszły próbę czasu (nota bene, ciekawe które? Pytam o te, które naprawdę przeszły tę próbę, a nie gniją w związkach "bo tak wypada" i "co by ludzie powiedzieli, jakbym teraz wziął/wzięła rozwód?!"). Moim zdaniem absolutną podstawą jest szacunek i szczerość. Coś, o czym napisałeś. Tylko jest to cholernie trudne w praktyce, nie? I obie osoby w relacji muszą do tego być dojrzałe i jednakowo mocno chcieć zadbać o to, żeby było okej. Mieć tę energię i włożyć wysiłek w tę śmiertelnie ważną rzecz, jaką jest trudna rozmowa o tym, o co mi chodzi, co mi potrzeba, co jest nie tak, czego mi brak, co robisz nie tak, co ja bym chciał/a. Tylko nikt tego nie uczy, nie? I taka rozmowa to maksymalne odsłonięcie się z moimi brakami i pretensjami i żalem i strachem i bólem i nadziejami i marzeniami. To trochę jakby dawać komuś broń do ręki. NO i tu wchodzi też zaufanie, że ta osoba tej broni nie użyje przeciwko mnie - że nie wyśmieje strachu, nie zadrwi z marzeń, nie podepcze potrzeb. Niektórym to się udaje, bo gadają, bo się słuchają, bo potrafią wybaczać albo przejść do porządku dziennego, albo po prostu schować dumę w buty, nie unosić się gniewem itd. W takim środowisku to dojrzewanie ludzi może się odbywać nie kosztem związku ale właśnie w nim, dzięki niemu, z wzajemnym wsparciem i zrozumieniem.

Nie wiem, czy to odpowiada na pytanie wink brzmi jakoś kosmicznie, ale wypróbowałam to z przyjaciółmi, i choć jest trudno naprawdę spojrzeć w twarz komuś i się odsłonić, to efekty są zaskakujące.

Na taką rozmowę potrzeba i czasu, i chęci, i mówienia od siebie (zawsze o sobie) z serca. Nie potrzeba planu czy wizji czy wiedzieć, co chce się powiedzieć, ale realnego kontaktu.

To była jedna rzecz. Druga, która mnie zastanowiła, to to, że piszesz, że czujesz się samotny, nie gadacie, nie ma tej iskry, znika zażyłość, czas chcecie spędzać osobno... coś, co ona nazywa "niemocą" - no po prostu nie chce się walczyć, próbować, tak jakby już się poddało...  organizuje sobie czas jak może, czyli ucieka; "wymaganie urozmaicenia" czyli co, nudzisz mnie jako człowiek?
To po co nadal jesteście w tym związku? Czy to naprawdę miłość, czy to raczej przyzwyczajenie i myśli typu "głupio po tylu latach być samemu", "nie wiedziałbym co ze sobą zrobić", "fajnie jest mieć kogoś, na kogo można liczyć". Myślę, że wielu parom, które są ze sobą od lat, trudno jest to odseparować i pomyśleć "po co my tak naprawdę ze sobą jesteśmy - po co z nim/nią jestem? dokąd zmierzamy?" Bo jeśli odpowiedź brzmi "żeby było fajnie i żebym nie czuł się samotnie" to chyba do tego wystarczy przyjaźń, nie trzeba ze sobą chodzić.

15

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Nie, nie. Nie wiem czy wyraziłem się niejasno, czy coś pokręciłem, ale nie mówię o samotności w związku, tylko wszechobecnej. I z tymi imprezami to ona stwierdziła, że  nie umywają się do spędzania czasu we dwójkę - "jakieś" porównanie tam mamy. I jak w dalszej części mówisz, ja też to widzę jak ucieczkę. Sam jej to powiedziałem swojego czasu, to w odpowiedzi powiedziała, że życie wśród ludzi jest normalne i to jej jedynie jakoś pomaga to przetrwać... Ja ją znam, te jej wszystkie maski, przyklejony uśmiech, nieszczere chęci, bo wypada, bo coś tam... a pod koniec dnia człowiek zupełnie obnażony z uczuć, ale chyba każdy tak ma, prawda? Nie wiem czy to skutek długiego przebywania ze sobą, czy co, jednak w jej przypadku najbardziej rzuca mi się to w oczy.

Monoceros, przeczytałem całość i na wstępie chyba powinienem napisać, że przecież nie jesteśmy już razem. Dalej się do tego odniosę.

Tak jak mówisz, można wiele rzeczy próbować zrobić by to w jakiś sposób ożywić. Jednak dochodząc do granic wytrzymałości ciężko o tym myśleć, a co dopiero wdrożyć. Tym bardziej, że na puste słowa reaguje się w odpowiedni sposób. Mówię puste, bo ona nie uwierzyłaby, a z kolei z drugiej strony też nie dałaby się na to namówić. Przyznaję - pewne rzeczy odwlekałem w czasie, więc może stąd ten dystans.

Co do Twojej wizji to jestem zgodny, dziękuje za to. Cholernie trudne w praktyce. W gniewie i rozgoryczeniu emocje mogą ponieść i gdzie tu mowa o szacunku. Tak samo ze szczerością, która wynika ze wspominanego szacunku. Wysiłek zaangażowany w relacje często jest niszczący, ale czy zawsze musi? Tak myślę o nas i faktycznie tak jak mówisz, jeżeli dwie osoby jednocześnie dążą do tego samego i chcą o to dbać to powinno się udać. Pamiętam takie momenty i dla takich warto żyć. A co z tymi niszczącymi? Cóż, nic na siłę. Najwidoczniej balans się zagubił. Brak kooperacji. Czas chwycić ster i ruszyć w tym samym kierunku. Niekiedy jest to olbrzymim wyzwaniem.

To fakt, taka rozmowa, choć trudna, to oczyszczająca. Nierzadko nie mówi się o wszystkim by nie ranić drugiej strony, ale czy nie ranimy jej nie mówiąc jej tego? Co do tego obnażenia uczuć, wielokrotnie do tego u nas dochodziło. Wiem, że jest to osoba godna zaufania i jeżeli chodzi o uzewnętrznianie się to jest ok. Czasami się zastanawiałem jak mocno to wpływa na męskość. Wiesz, łzy i obawy u dorosłego faceta, który ma zadbać o poczucie bezpieczeństwa i stabilności, a jednocześnie trzymać nerwy na wodzy i uderzyć pięścią w stół, jeżeli sytuacja tego wymaga. To taki mój dylemat. W założeniu taka osoba powinna być na tyle wyrozumiała i otwarta, żeby mimo wszystko zrozumieć i pomóc, prawda? Nie odejmując mi przy okazji od męskości.

O samotności Ci napisałem wcześniej. Wszystko się jakoś rozklekotało w znajomościach na poziomie różnych szkół. Co więcej, nie należę do tych co szybko nawiązują kontakty, potrzebuje czasu i oswojenia się z drugim człowiekiem, jakkolwiek to brzmi. Nie gadamy, bo ja nie chcę, ponieważ to w dalszym ciągu rozdrapuje rany i nie umiem tej rozmowy prowadzić na dwóch płaszczyznach - w sensie codzienności i uczucia. Nie ma iskry, bo według niej to poszło bardziej w stronę partnerstwa, coś jak stare małżeństwo i przyzwyczajenie. Nie wiem dokładnie czym jest to determinowane... Myślę, że nie chcemy, tylko musimy spędzać czas osobno w tym momencie rzecz jasna.

To po 9 latach nagle stałem się nudnym człowiekiem? tongue Jestem przekonany, że ona chciałaby więcej, nie wiem, robić różnych rzeczy, gdzieś wychodzić, po prostu się nie nudzić i korzystać z tego życia. Może widzi, że może być inaczej. Może słucha swoich koleżanek i czuje się gorsza. Może wie, że kto inny dałby jej to czego tam podświadomie chce. Raczej nie dowiemy się tego jak jest. Co więcej, ona tak kurczowo trzyma się przeszłości, zawsze coś wyciąga, nie potrafi po prostu się na niej wzorować i wyciągać wniosków. Raz powiedziałem jej, że zabiorę ją na billard. To że w międzyczasie działy się jakieś rzeczy i nie do końca wziąłem sobie to do serca to zajęło to trochę czasu. Po 3 latach potrafi mi to wypomnieć, że ja to się ociągam i ona ma w zanadrzu kilka sytuacji, w których zawiniłeś. Nie lubię tego. Dlaczego skupiać się na negatywach?

Ten Twój ostatni akapit jakoś mi nie pasuje do opisu sytuacji. Nigdy tak nie uważaliśmy, że jesteśmy ze sobą z braku laku. Czułem, że nie wszystko jest jak należy, ale wierzyłem, że się ogarniemy z kilkoma sprawami wchodząc z buta w dorosłość, bo wydaje mi się, że tu po części leży przyczyna. I to pytanie o sensie i kierunku związku musiała sobie zadać moja luba, jak widać zwątpiła. Jeżeli ludzie by podchodzili do tworzenia związków na takiej zasadzie jaką opisujesz, to jaki byłyby ich sens?

16

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Ciężko przebrnąć przez te moje tasiemce big_smile

Krótka piłka. Czy powroty po pewnym czasie (miesiące, lata) mogą należeć do udanych? Chodzi mi o pewne przykłady, gdzie dwójka ludzi po wyciągnięciu wniosków, pożyciu samemu bądź w innym związku i nabraniu życiowego doświadczenia może "na nowo" odnaleźć siebie i wskrzesić dawne uczucie? Oczywiście z happy endem. Taka sytuacja, gdzie przed laty wasze drogi musiały się rozejść, ale w pewnym momencie się zeszły... nie myślę o sobie, myślę, że swoje mam poukładane. To po prostu ciekawe i pytanie czy możliwe.

Znacie takie przykłady z forum, z życia?

17

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Ze swoim obecnym chłopakiem poznałam się internetowo, jak miałam 11 lat, on 15. Po mniej wiecej roku 'zakochalimy się' w sobie. Widzieliśmy się kilka razy na żywo z racji wieku i odległości. Tak wiem, takie szczeniackie zauroczenie powiecie, ale dla mnie było to coś bardzo prawdziwego. Niestety po 4 latach zerwaliśmy kontakt, bo przepaść była za duża, kilometry i różne poziomy 'dojrzałości' w pewnycj kwestiach okazały się nie do przeskoczenia. Przez rok była zupełna cisza, ja się pogodziłam, że to koniec, uczyłam się samej siebie, szczęścia ze sobą (co mi sie nawiasem mówiąc udało),  poukładałam sobie w głowie, wybaczyłam mu jego niefajne zachowania. I jakoś tak po roku wysłałam mu jeden list ze słowem 'wybaczam'. Jakiś czas potem odezwał się do mnie, krótka rozmowa co u nas. Był mi naprawdę obojetny... Jednak po kilku miesiącach, z poczatku sporadycznych, potem coraz częstszych rozmów, uczucie wróciło, co mnie nieźle zdziwiło. Oboje daliśmy sobie drugą szansę. Przetrwaliśmy 2 lata związku na odległość (widzenia średnio raz na 1-2 miesiące) i teraz od roku mieszkamy razem. Dalej czasem kminię jak to się stało, ale jest mi dobrze jestem szczęśliwa. Z czasem dojrzeliśmy, poukładaliśmy sobie pewne rzeczy i, jak na razie, wszystko jest na dobrej drodze;).
Aczkolwiek nie spotkałam się jeszcze z taką historią, że powrót dobrze się skończył. Zastanawiam się, czy to nasze prędzej czy później się skończy, czy po prostu jesteśmy wyjatkiem. Ale póki jest dobrze, cieszę się tym co jest i o to dbam(y) smile.

18

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

~Aleksis368

Super historia! smile 11 i 15, a w dalszym czasie 15 i 19 to jednak duża różnica... Jak miałem 14 lat to spotykałem się z 19-latką, co prawda to była taka "wakacyjna miłość", ale mniej więcej rozumiem wasze położenie. Dziewczyna po prostu lubiła się w młodszych. Nic z tego nie wyszło, choć nie uważam tego za stratę czasu. Jakieś doświadczenie jest smile

A czemu odezwałaś się po roku i napisałaś ten list, tzn. co miałaś mu do wybaczenia? A w międzyczasie Ty lub on kogoś mieliście? I powiedz mi jeszcze, potrafiliście po tylu latach zostawić cały ten "syf", który was dotyczył? Czekam na odpowiedź smile

Może ktoś jeszcze się wpiszę? smile

19

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

To dość długa historia, a temat nie jest o mnie;)  ale w skrócie:po pierwsze moja mama miała zły stosunek do znajomości przez internet, zabroniła mi kontaktu i utrzymywalismy go w tajemnicy, a po drugie po pewnym czasie chciał coraz bardziej seksu ze mną. I jak z początku starał się zaakceptować, że jestem za młoda i nie chcę,  tak później coraz bardziej naciskał, namawiał, a jak wciąż się nie zgadzałem, zachowywał się niefajnie w stosunku do mnie. Bez sensu to ciągnęliśmy, ale skąd to wiedzieć za dzieciaka;) w końcu zebrałam się w sobie i powiedziałam dość.
I tak przez kolejny rok starałam się zapomnieć i pracować nad sobą. By zupełnie odpuścić, postanowiłam wybaczyć mu wszystko i mieć czyste myśli;).
On w międzyczasie miał kilka dziewczyn na oku, jakieś relacje krótsze, dłuższe, jedną poważniejszą dziewczynę. Ja kilka zauroczeń i bardzo bliską relację z pewnym przyjacielem.
Jednak po wznowieniu kontaktu zgodnie stwierdziliśmy, że z nikim innym nie było takiego porozumienia i więzi. Że jest to coś niesamowitego.
Czy potrafiliśmy odpuścić syf?
On mnie za to sam od siebie przeprosił, jakoś na początku naszych poważniejszych rozmów. Obiecał, że nigdy już tak nie zrobi. Oboje zgodnie obiecaliśmy do tego nie wracać.
Czułam się gotowa na seks, bez żadnego przymusu, więc jeden problem z głowy.
Mama zrozumiała wreszcie, że to coś poważnego, więc drugi też.
A przeszłość wracała co jakiś czas, lęk, strach, czasem niektóre dawne zachowania, ale w ciągu trzech lat przepracowałam to z nim tak, że już przestało mi to doskwierać jakkolwiek. Postanowiłam zaryzykować i się udało. Po takim czasie stwierdzam, że faktycznie liczy się to jaki jest teraz.
Teraz nie jest idealnie, oboje musimy nad sobą pracować, bo mamy pewne swoje problemy, ale czuję się z nim dobrze i bezpiecznie, bo wiem, że nie przekroczy granicy.

20

Odp: Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.
Qibytsu napisał/a:

Nie, nie. Nie wiem czy wyraziłem się niejasno, czy coś pokręciłem, ale nie mówię o samotności w związku, tylko wszechobecnej. I z tymi imprezami to ona stwierdziła, że  nie umywają się do spędzania czasu we dwójkę - "jakieś" porównanie tam mamy. I jak w dalszej części mówisz, ja też to widzę jak ucieczkę. Sam jej to powiedziałem swojego czasu, to w odpowiedzi powiedziała, że życie wśród ludzi jest normalne i to jej jedynie jakoś pomaga to przetrwać... Ja ją znam, te jej wszystkie maski, przyklejony uśmiech, nieszczere chęci, bo wypada, bo coś tam... a pod koniec dnia człowiek zupełnie obnażony z uczuć, ale chyba każdy tak ma, prawda? Nie wiem czy to skutek długiego przebywania ze sobą, czy co, jednak w jej przypadku najbardziej rzuca mi się to w oczy.

Monoceros, przeczytałem całość i na wstępie chyba powinienem napisać, że przecież nie jesteśmy już razem. Dalej się do tego odniosę.

Tak jak mówisz, można wiele rzeczy próbować zrobić by to w jakiś sposób ożywić. Jednak dochodząc do granic wytrzymałości ciężko o tym myśleć, a co dopiero wdrożyć. Tym bardziej, że na puste słowa reaguje się w odpowiedni sposób. Mówię puste, bo ona nie uwierzyłaby, a z kolei z drugiej strony też nie dałaby się na to namówić. Przyznaję - pewne rzeczy odwlekałem w czasie, więc może stąd ten dystans.

Co do Twojej wizji to jestem zgodny, dziękuje za to. Cholernie trudne w praktyce. W gniewie i rozgoryczeniu emocje mogą ponieść i gdzie tu mowa o szacunku. Tak samo ze szczerością, która wynika ze wspominanego szacunku. Wysiłek zaangażowany w relacje często jest niszczący, ale czy zawsze musi? Tak myślę o nas i faktycznie tak jak mówisz, jeżeli dwie osoby jednocześnie dążą do tego samego i chcą o to dbać to powinno się udać. Pamiętam takie momenty i dla takich warto żyć. A co z tymi niszczącymi? Cóż, nic na siłę. Najwidoczniej balans się zagubił. Brak kooperacji. Czas chwycić ster i ruszyć w tym samym kierunku. Niekiedy jest to olbrzymim wyzwaniem.

To fakt, taka rozmowa, choć trudna, to oczyszczająca. Nierzadko nie mówi się o wszystkim by nie ranić drugiej strony, ale czy nie ranimy jej nie mówiąc jej tego? Co do tego obnażenia uczuć, wielokrotnie do tego u nas dochodziło. Wiem, że jest to osoba godna zaufania i jeżeli chodzi o uzewnętrznianie się to jest ok. Czasami się zastanawiałem jak mocno to wpływa na męskość. Wiesz, łzy i obawy u dorosłego faceta, który ma zadbać o poczucie bezpieczeństwa i stabilności, a jednocześnie trzymać nerwy na wodzy i uderzyć pięścią w stół, jeżeli sytuacja tego wymaga. To taki mój dylemat. W założeniu taka osoba powinna być na tyle wyrozumiała i otwarta, żeby mimo wszystko zrozumieć i pomóc, prawda? Nie odejmując mi przy okazji od męskości.

O samotności Ci napisałem wcześniej. Wszystko się jakoś rozklekotało w znajomościach na poziomie różnych szkół. Co więcej, nie należę do tych co szybko nawiązują kontakty, potrzebuje czasu i oswojenia się z drugim człowiekiem, jakkolwiek to brzmi. Nie gadamy, bo ja nie chcę, ponieważ to w dalszym ciągu rozdrapuje rany i nie umiem tej rozmowy prowadzić na dwóch płaszczyznach - w sensie codzienności i uczucia. Nie ma iskry, bo według niej to poszło bardziej w stronę partnerstwa, coś jak stare małżeństwo i przyzwyczajenie. Nie wiem dokładnie czym jest to determinowane... Myślę, że nie chcemy, tylko musimy spędzać czas osobno w tym momencie rzecz jasna.

To po 9 latach nagle stałem się nudnym człowiekiem? tongue Jestem przekonany, że ona chciałaby więcej, nie wiem, robić różnych rzeczy, gdzieś wychodzić, po prostu się nie nudzić i korzystać z tego życia. Może widzi, że może być inaczej. Może słucha swoich koleżanek i czuje się gorsza. Może wie, że kto inny dałby jej to czego tam podświadomie chce. Raczej nie dowiemy się tego jak jest. Co więcej, ona tak kurczowo trzyma się przeszłości, zawsze coś wyciąga, nie potrafi po prostu się na niej wzorować i wyciągać wniosków. Raz powiedziałem jej, że zabiorę ją na billard. To że w międzyczasie działy się jakieś rzeczy i nie do końca wziąłem sobie to do serca to zajęło to trochę czasu. Po 3 latach potrafi mi to wypomnieć, że ja to się ociągam i ona ma w zanadrzu kilka sytuacji, w których zawiniłeś. Nie lubię tego. Dlaczego skupiać się na negatywach?

Ten Twój ostatni akapit jakoś mi nie pasuje do opisu sytuacji. Nigdy tak nie uważaliśmy, że jesteśmy ze sobą z braku laku. Czułem, że nie wszystko jest jak należy, ale wierzyłem, że się ogarniemy z kilkoma sprawami wchodząc z buta w dorosłość, bo wydaje mi się, że tu po części leży przyczyna. I to pytanie o sensie i kierunku związku musiała sobie zadać moja luba, jak widać zwątpiła. Jeżeli ludzie by podchodzili do tworzenia związków na takiej zasadzie jaką opisujesz, to jaki byłyby ich sens?

Gdzieś tam przegapiłam, że razem nie jesteście, ale nadal jesteś w tym związku emocjonalnie.

Nie rozumiem co masz na myśli mówiąc "Wysiłek zaangażowany w relacje często jest niszczący, ale czy zawsze musi?"

A jeśli chodzi o tę rozmowę - że oczyszczająca - tak, że trudna - tak, że raniąca? No nie wiem.  Jeśli moje mówienie "jest mi trudno", "boli mnie", "czuję się źle", "nie wiem co robić", "wkurza mnie"... Jeśli moje dbanie o związek, dbanie o drugą osobę i o siebie jest raniące, to jakoś nie widzę takiego związku. Chyba tylko wtedy, gdy w związku nie ma dwóch dorosłych, tylko dzieci, to wtedy rozmowa o tym, co jest dla mnie trudne, co musimy zmienić, może "ranić". Bo jak w związku są dzieci, to każda krytyka jest odbierana jako atak i wtedy nie da się iść dalej, bo każdy tylko dba o to, żeby siebie ochronić.
Co ma do tego męskość - może masz taką wizję faceta zawsze trzymającego nerwy na wodzy. Pewnie każdy ma inną wizję męskości, dla mnie po pierwsze jesteśmy ludźmi. A ludzie płaczą, złoszczą się, czują się bezradni, zakochani, pokonani, zmęczeni. A związku dwie osoby mają prawo do płaczu i do oczekiwania bezpieczeństwa od drugiej osoby. Skoro jesteś człowiekiem, to się boisz. No nie da się inaczej, czy jesteś facetem czy kobietą, po prostu mamy taki repertuar uczuć, że jest w nim złość, obawa, smutek, żal, przerażenie. A skoro już to ustaliliśmy, to pozostaje tylko decyzja, czy okazywać te uczucia. Piszesz, jak się mają łzy i obawy do zapewnienia poczucia bezpieczeństwa. Zastanawiam się z kim bym się czuła bezpieczniej, z kimś, kto mi powiem "boję się tych zmian..." czy z kimś, kto zaciśnie zęby, nic nie powie i będzie udawać, że ma wszystko pod kontrolą. To drugie to chyba oszukiwanie, więc jak tu ufać komuś, kto oszukuje? Więc i poczucie bezpieczeństwa umyka, skoro nie ma szczerości.

Wiem, łatwo mi to pisać, to kwestia pracy nad sobą, każdy ma taki kawałek, niektórzy nie pozwalają sobie na  słabość, jak nigdy sobie nie pozwalałam na złość (do tego stopnia, że nawet nie wiedziałam, że jestem zła), więc to nie jest proste. Zwłaszcza jeśli chodzi teraz o męskość, kobiecość, to wszystko się zmienia i trudno się w tych zmieniających się czasach odnaleźć. Polecam fundacja Masculinium i książki Masłowskiego.

Posty [ 20 ]

Strony 1

Zaloguj się lub zarejestruj by napisać odpowiedź

Forum Kobiet » ROZSTANIE, FLIRT, ZDRADA, ROZWÓD » Albo rybki, albo akwarium - skutki młodocianego związku.

Zobacz popularne tematy :

Mapa strony - Archiwum | Regulamin | Polityka Prywatności



© www.netkobiety.pl 2007-2024