Witam serdecznie wszystkich zainteresowanych.
Podczytuję to forum od lutego zeszłego roku, kiedy to pojawiły się pierwsze poważne problemy w związku z kobietą. Wcześniej nie miałem odwagi podzielić się swoimi zmartwieniami, więc przeglądałem podobne wątki by wysłuchać opinii bardziej doświadczonych forumowiczów i spróbować przełożyć tą wiedzę na swoje życie. Ostatecznie samo czytanie i utożsamianie się z innymi było dość pozytywnym doświadczeniem i pokazywało, że takie sytuacje dotyczą wielu z nas, ale do sedna...
Próbowałem opisać wszystko z dokładnością, ale wyszedł mi elaborat na kilka stron, którego nikt by nie przeczytał, więc uznałem, że odniosę się do samego problemu.
Mamy po 24 lata, w związku byliśmy prawie 9 lat, czyli od 15 roku życia. Byłem jej pierwszym partnerem, sam miałem kilka sympatii wcześniej, jednak to nie było nic poważnego w porównaniu z tym. Przez dłuższy czas była to solidna relacja, pełna zaangażowania i troski o partnera. Oczywiście, zdarzały się kłótnie, mniejsze czy większe - głównie przez moją dociekliwość i jej czepialstwo, ale zawsze potrafiliśmy znaleźć wspólny język i ostudzić atmosferę.
Rok temu postanowiła mi oznajmić, że się wypaliła i nie umie się w pełni zaangażować w ten związek. Miotaliśmy się strasznie, ja nie chciałem odpuścić, ona ulegała. Po kilku miesiącach stwierdziła, że to w dalszym ciągu nie ma sensu. Powodem rozstania wg niej były rzeczy, które nas różnią: organizacja czasu (ona miała dużo zajęć, łapała się jakichś dodatkowych prac, ja wręcz przeciwnie), zajęcie się wyłącznie własnym życiem (czyli wszystko inne co robiliśmy osobno), ograniczenia (czasami nie wszystko było po mojej myśli i miałem wiele obiekcji co do jej stylu życia, spotkań itp.). Zrozumiałem to, przynajmniej tak mi się wydawało. Przeszedłem przemianę i zacząłem żyć własnym życiem, stałem się pracowity, zajęty, mniej restrykcyjny. Po jakimś czasie urwałem z nią kontakt, bo ewidentnie nie potrafiliśmy się dogadać. Po dwóch tygodniach ciszy odezwała się. Nie mogła uwierzyć do czego to doszło. Zaczęła żałować, zaczęła tęsknić i doceniać ten czas, który spędzaliśmy razem. Pojawiły się wyrzuty sumienia, była pewna, że źle postąpiła. Umówiliśmy się na spotkanie. Zadeklarowała, że w dalszym ciągu kocha i chce próbować odbudować to na nowo. Zgodziłem się. Wszystko toczyło się własnym tempem, nikt nie naciskał, zaczęliśmy się dogadywać, znów pojawił się żar i ta iskra, której brakowało. Chciało się nam jak za dawnych lat.
Od tamtej pory było raczej dobrze, każdy robił swoje, potrafiliśmy się dogadać. Do czasu. Znów popadłem w marazm. Ostatni rok studiów, dużo luzu. Wiele rzeczy tłumaczyłem sobie na swoją modłę. A że jeszcze w życiu się napracuję, że należy mi się odpoczynek...Wiele rzeczy sobie odpuszczałem, ale wiedziałem, że wyjdę na prostą prędzej czy później. To ostatnie pół roku nie było zbyt ciekawym czasem - lenistwo, popadanie w nałogi, odizolowanie. Jedynym bodźcem, który dodawał mi sił i zachęty do działania była ona. Zdaję sobie teraz sprawę, że to błędne rozumowanie, bo nie można uzależnić swojego szczęścia od czyjegoś. Gdybym tylko wiedział to wcześniej...
W maju tego roku oznajmiła mi, że nie może dalej w tym tkwić. Czuje, że brakuje jej tego spoiwa, tego czegoś, co było, ale się ulotniło. Brakuje namiętności, zaskakiwania się, większych starań, romantyczności itp. Ona czuje, że w porównaniu do mnie nie potrafi dać więcej od siebie. Głównym powodem znów jest różnica w poziomie świadomości. Przyznaję się - życie mnie przerosło. Zamiast walczyć i się stawiać, wolałem uciekać. Ona to dostrzegła i postawiła sprawę jasno. Pewnych rzeczy o których mówiła w ogóle nie zauważałem, ale po dłuższym namyśle tak było. Zatraciliśmy siebie, każde z osobna. Staraliśmy się żyć jak jeden wspólny organ, tracąc przy tym swoją tożsamość. To nie mogło się udać. I znów mądry Polak po szkodzie, jak już coś się spier**liło to przychodzi nagłe olśnienie. Zdaję sobie sprawę co poszło nie tak - w ramach swojego rozliczenia napisałem do niej list, gdzie wszystko przeanalizowałem i postawiłem sprawę jasno. Wiem, że ciągnięcie tego czy dawanie sobie szansy w tym momencie jest dosyć ryzykowne, ale czułem, że nie mogę odpuścić. Nie na zasadzie - ok, wracamy do siebie, wiemy co było źle, nie róbmy już tak. To nie tak. Tyle lat, wspólnych planów, chwil, przeżyć i co najważniejsze, uczucie, o które wciąż chciałem walczyć. Mówiła, że wciąż to w niej jest, lecz nie jest w stanie się zaangażować na nowo. Plan był taki, żeby powoli dochodzić do siebie, pokazać, że może być inaczej, że wcale się tak światopoglądowo nie różnimy. Ja wciąż tak myślę, moja niedyspozycja była spowodowana różnymi lękami i ciężarem życia, ale trzeba wstać z kolan i iść do przodu. Tak też zrobiłem, czy może wciąż się staram, bo minęły raptem 2 miesiące od tego czasu.
Po poznaniu powodów jest mi łatwiej zrozumieć dlaczego tak się stało, ale jednego nie jestem w stanie zrozumieć. Powiedziała mi, że długo przygotowywała się wewnętrznie do tej rozmowy. Ok, zrozumiałe, że należy to przemyśleć, tylko dlaczego niemalże do samego końca nie było po niej tego widać? Do czego dążę... w styczniu mieliśmy ósmą rocznicę, co prawda nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby coś zorganizować, ale było miło, pamiętam ten błysk w oku i radość, że to już tyle czasu. W tym czasie, jak również wcześniej, często rozmawialiśmy o wspólnym życiu. Zgadzaliśmy się w wielu kwestiach. Niektóre, takie jak dzieci, wyprowadzka, życie do grobowej deski i wiele innych były brane za pewnik tzn. byliśmy na to zdecydowani. Może to się wydawać abstrakcyjne, ale ja tak czułem i chciałem tego, wiedziałem, że ona też. To jedna sprawa, a druga odnośnie tego co działo się bezpośrednio przed zerwaniem. Dlaczego w dalszym ciągu mówiła, że kocha? Dlaczego pisała o mnie/nas w samych superlatywach? Dlaczego zapraszała na noc i był seks? Dlaczego planowaliśmy wspólne wakacje na miesiąc przed tym co zrobiła? Dlaczego razem oglądaliśmy pierścionki zaręczynowe? Dlaczego potrzebowała bliskości i poczucia, że jestem pod ręką? Dlaczego na tydzień przed powiedziała mi, że jest ze mną szczęśliwa? To wszystko działo się dosłownie za pięć dwunasta. Ktoś potrafi mi powiedzieć dlaczego? Przyzwyczajenie? Samotność? Troska? Miłość? Pytałem czy jest ktoś inny w jej życiu, mówiła, że nie i wiem, że nie potrafi kłamać. Nie rozumiem tego. Pytałem ją to usłyszałem, że do samego końca biła się z myślami i wyszło jak wyszło. Nie dociera to do mnie. Tak się nie robi komuś na kim mu zależy.
To wszystko mnie zastanawia i męczy. Dochodzę do meritum. Wcześniej postawiłem jej warunek: albo rozmawiamy i próbujemy coś z tym zrobić, albo rozchodzimy się w swoją stronę i zapominamy o sobie. Ona nie chce się już w to angażować, ale też nie chce ze mnie rezygnować... Tłumaczyłem, że każda rozmowa z nią, każdy kontakt jest dla mnie bolesny i przypomina mi o tym co się stało. W dodatku ja nie potrafię być obojętny wobec jej osoby i nie dość, że nie mógłbym powstrzymać się od rozmawiania o nas, to dążyłbym do jakiegoś głębszego kontaktu z nią. Po niemalże 9 latach ciężko się "odprogramować" i oddzielić uczucia od zwykłego traktowania osoby, z którą spędzało się niemalże każdy dzień większej części swojego świadomego życia. Postawienie sprawy w ten sposób nie służy mi po to, by wywołać u niej tęsknotę i żal za stratą. Nie. W tym momencie myślę o sobie i wiem, że taki stosunek między nami nie będzie mi na rękę. Jasne, ja tego nie chcę, ale nie mam innego wyboru - nie będę się przyglądał jak ona sobie układa życie, a ja przechodzę katusze z tego powodu. Jak już mówiłem, ona nie chce odpuścić. Chce mieć ze mną kontakt, chce wiedzieć co się dzieje w moim życiu i że jestem dla niej ważny, bo jak sama mówi, zależy jej na mnie jak na CZŁOWIEKU. Tak po prostu. Ja czegoś tu nie rozumiem. Tak się w ogóle da? Być może, jak obie strony się na to zgadzają, są sobie obojętne i uczucie nie odgrywa już żadnego znaczenia. Ale w tym przypadku?
Czytałem wiele wątków i większość sprowadza się do bycia w friendzone. Dziewczynie przestaje już na tobie zależeć i w celu złagodzenia wyrzutów sumienia z tego powodu proponuje "przyjaźń". Czy to oznacza, że ona zostawia sobie jakąś furtkę? Czyżbym miał trafić na orbitę? Opisałem tą sytuację dość szczegółowo, bo nie wiem czemu, ale podświadomie myślę, że to może być wypadkowa tego, że byliśmy nierozłączni od tych młodocianych lat i ta relacja okraszona jest młodzieńczą naiwnością? Wiecie, w tym wieku ma się odmienne wyobrażenia o życiu i być może to jest tego długotrwały skutek? Nie wiem, czy już sobie dorabiam własną ideologię, czy po prostu nie potrafię tego zrozumieć.
Na pewno nie wspomniałem o wszystkim, a i tak wyszło długo. Generalnie chodzi mi o dwa ostatnie akapity, reszta powinna (bądź nie) dopełniać temat i tworzyć logiczną całość.
Dziękuję za poświęcony czas i liczę na pomoc mniej lub bardziej doświadczonych użytkowników forum.
K.