Cześć
Cieszę się, że trafiłem na Waszą społeczność. Parę lat temu już raz mi pomogliście, spojrzeliście na moją sytuację okiem obserwatora, podzieliliście się swoją opinią, podpartą doświadczeniem, ale co ważne – mogliście być bezstronni, za co jestem Wam bardzo wdzięczny. W ostatnim czasie życie znów sprawiło, że chciałbym podzielić się z Wami swoją sytuacją, przeżyciami i... uczuciami. Przestrzegam, krótko nie będzie, lecz liczę, że przetrwacie do końca
Jestem 25 letnim facetem, który szybko musiał nauczyć się zadbać o dom i o siebie. Optymistą. Zastanawiam się czasami, czy aż nie za bardzo? Czy czasami faktycznie nie lepiej stracić nadzieję i popaść w otchłań codziennej pustki, marazmu, życia z dnia na dzień? Jednak wtedy uświadamiam sobie, że cholera, nie! Jestem zadowolony z życia, mam „pracę” o którą walczyłem, która daje mi dużo satysfakcji, poczucie spełnienia, stabilizację, zarobki pozwalające myśleć o przyszłości, pracę, w której zostałem doceniony i jestem o krok od awansu do miejsca do którego chciałem trafić od kiedy się tylko przyjąłem. Pracę jednocześnie sprawiającą, że muszę się dla niej bardzo poświęcać. Dla niej, czyli dla Was. Nigdy nie wiem czy wrócę z niej do domu... ale ktoś musi służyć, żebyście Wy mogli spać spokojnie. Do tego moje dwie największe pasje, które pozwalają mi się odprężyć, które dają radość i poczucie spełnienia, drugie studia, będące realizacją moich zainteresowań – psychologia. Jest prawie wszystko. Ale to wszystko jest niczym. Huh, jak filozoficznie.
Taaaaak, chodzi o kobietę. Ale spokojnie. Nie będę się użalał nad sobą, nie będę pisał „4ever alone”, „Miłość to s*ka, a kobiety to sz**ty”. Nic z tych rzeczy. Bo... może zabrzmi to mało skromnie, ale nie mam problemu z poznaniem kogoś, nie boję się „podejść”, jest wokół mnie sporo kobiet, jestem spostrzegany jako pewny siebie i... znów mało skromnie, ale za takiego się uważam. Biorę od życia co mogę, lecz zawsze ważę na uczucia innych i na nich nie gram. Teraz ktoś pomyśli „To czego on do cholery chce, w czym leży problem?” Taaaa..... problem leży w mojej utracie myślenia i sile jaka ciągnie mnie do, nazwijmy ją, Patrycji. Siła pokroju rozpędzonego tira walącego w ścianę. Siła równie budująca, a jednocześnie niszcząca. Paradoks. Witajcie w moim paradoksie, paradoksie mojego życia.
Poznaliśmy się dwa lata temu (2016). Końcówka Lutego, początek Marca. W sumie to nie. Wtedy to się spotkaliśmy pierwszy raz. Poznaliśmy się na pewnym, dużym portalu. Myślę, że mogło to być lato 2015 roku. Do spotkania nie doszło, nawet nie było takiej inicjatywy z żadnej ze stron, ja nie czułem ku temu chęci i kontakt się urwał. To był taki okres w moim życiu, kiedy szukałem sam siebie. Swojej tożsamości, nie byłem pewien przyszłości, szargały mną uczucia po moim poprzednim „związku”. Przyszedł rok 2016. Wszystko zaczęło się układać. Moja wymarzona robota, pierwsze studia. Po prostu euforia! Wszedłem na ten portal i... zgadnijcie kogo zauważyłem w zakładce „Nowi Użytkownicy”. Tak, ją Zaczęliśmy znów pisać, ale było zupełnie inaczej. Czułem dziką chęć spotkania się, poznania jej. Otworzyła się. Spotkaliśmy się pierwszy raz. Jej! Jakie to było uderzenie! Coś niesamowitego. Jej osoba przerosła moje największe oczekiwania. Elokwentna, wygadana, uśmiechnięta, wspólne tematy, a do tego nieziemsko piękna. Diabelnie. A przy tym skromna i stonowana. Tak się potoczyło, że po tygodniu byliśmy razem. Abstrakcja, że tak szybko. Mieliśmy podanych siebie na „tacy”, nie musieliśmy o siebie „zawalczyć”, ale co Nas to wtedy obchodziło? Rodzice wzajemnie Nas „kupili”, mieliśmy podobne plany, marzenia, mogliśmy się czuć swobodnie. Poważnie i odważnie mówiła o przyszłości. Nie odtrącało to mnie, mimo krótkiego czasu znajomości, co jest dziwne. Idealnie.
Do czasu moim drodzy, do czasu. Nasz początek równał się rozłące. Byłem na półrocznym szkoleniu z związku z moją robotą. Oboje wiedzieliśmy na co się piszemy. Przynajmniej tak Nam się wydawało. Spotkania raz w tygodniu, brak bliskości. Lecz uwierzcie, starałem się jak tylko mogłem rekompensować jej rozłąkę. Każdego dnia rozmawialiśmy, pisaliśmy, a w każdy piątek leciałem 300km na złamanie karku do domu. Żeby się spotkać. Tak minęły dwa miesiące. Piękne. Bo mimo nawału obowiązków każdego dnia czułem jej obecność. Że damy radę. Lecz nagle, z dnia na dzień to prysło. Dosłownie weekend był cudny, poniedziałek bez żadnych niepokojących objawów, a wtorek... zawiało chłodem jak nigdy. Mimo, że zapewniała, że jest dobrze, nie wierzyłem. Może za bardzo zacząłem drążyć, ale w środę, przez telefon wylała swoje żale. W skrócie – stwierdziła, że to było zauroczenie, że biła się z myślami, ale nie mogła tłumić tego w sobie. Ale wiecie jak z takimi rozmowami przez telefon. Spotkaliśmy się gdy zjechałem i nie potrafiła ze mną rozmawiać. To była mikstura manifestacji obojętności w stosunku do mnie wraz z próbą zniechęcenia. Słowo daje, nie wiedziałem co się dzieje. Skąd taka odmiana? Na moje rzeczowe pytania, próby zrozumienia reagowała złością i płaczem. Było mi ku**wsko źle. Milion myśli. Po jakiejś godzinie zadzwoniła ze słowem przepraszam. Wtedy się rozłączyłem i pomyślałem, żeby je sobie wsadziła w... nieważne. Po jakimś czasie próbowaliśmy mieć koleżeńskie relacje. Ja sobie ułożyłem w głowie, że serce nie sługa, za szybko weszliśmy w związek, do tego ta rozłąka i po prostu nie mogło wyjść. Jednak nie dałem za wygraną, chciałem się dowiedzieć co sprawiło, że podjęła taką decyzję. Podczas tej rozmowy usłyszałem „Nie masz nawet prawa popatrzeć w moją stronę i z Tobą i tak bym nie miała życia ”. Ku*wa! Żadne słowa w życiu mnie tak nie zabolały. Żadne. Starałem się wykreślić ją ze swojego życia, zapomnieć. Byłem w związku z inną, ale nie potrafiliśmy się dogadać, mimo że byliśmy blisko siebie. O „Patrycji” nie myślałem. Nie przywoływałem wspomnień, nie odwiedzałem „wspólnych” miejsc. A mimo to, tak podświadomie pojawiła się w moich myślach. Co raz częściej. Co raz intensywniej. Ale mówiłem sobie NIE, bo byłem w kolejnym związku. Do czasu... do czasu kiedy dostałem drugie życie. Dosłownie. Już żegnałem się ze światem, w ułamku sekundy przeleciało mi przed oczami całe moje życie. Najlepsze wspomnienia. Dzieciństwo, rodzice i ona... nie pomyślałem o dziewczynie z którą byłem, tylko o niej. Do dziś nie jestem w stanie pojąć jak zdołałem wyjść z tego wypadku. Patrzę na zdjęcia i wciąż nie wierzę. Chciałem wtedy się do niej odezwać, ale nie zrobiłem tego. Ona miała kogoś, ja też. Ale każdego dnia o niej myślałem. Mój związek się posypał (lecz nie z powodu moich myśli, a z powodu tego, że zostałem najzwyczajniej w świecie okłamany).
Maj 2017. Nie wytrzymałem. Napisałem. Sraty-pierdaty, fajnie, że napisałeś, za dużo słów padło w złości, porozmawiamy od czasu do czasu. I to tyle.
Wrzesień 2017. Teraz odezwała się ona. Szok. Przestałem o niej myśleć, a tu proszę. Spotkaliśmy się. Porozmawialiśmy o neutralnych tematach. Spotkaliśmy się drugi raz. Widziałem w niej ogrom problemów. Taki smutek, czułem to. Zaczęła opowiadać o sytuacji w domu (rodzice chcący sprawować ciągłą kontrolę, mówiący aby żyła jak oni chcą, ciągłe kłótnie, rękoczyny, problemy w pracy). Jak się wtedy we mnie wtuliła, poczułem jej zapach, usłyszałem przepraszam i te łzy w oczach... zmiękłem. Spotykaliśmy się częściej i więcej. Ciągły kontakt, kilka pocałunków. Moja wewnętrzna bitwa, czy pchać się w to? A niech tam... raz się żyje, a nigdy na nikim mi tak nie zależało jak na niej. Lecz wtedy usłyszałem, że jedzie do pracy do brata. Do dużego miasta, 80km od naszej miejscowości. Że musi odpocząć od rodziców, spróbować czegoś nowego. W dzień wyjazdu widziałem jej łzy, nie mogła się ode mnie odkleić. Miała mnóstwo wątpliwości czy jest to dobra decyzja. Ale pojechała, z myślą, że szybko wróci. Przyjeżdżała średnio co 5 dni. Mieliśmy stały kontakt. Nie pasowało jej życie w dużym mieście. Hałas, tłok, ludzie w biegu praca średnio po 11h. Nie miała sił by żyć. Starałem się być wsparciem. Miała wrócić. Ale pewnego dnia znów poczułem ten chłód.... jak się skończyło to wiecie.
Luty 2018. Ostatni rozdział. Chyba. Tak przynajmniej podpowiada rozsądek.
Nie pamiętam nawet kto zainicjował ponowny kontakt i spotkanie. Od czasu do czasu pisaliśmy, raz na jakiś czas się zobaczyliśmy. Dużo rozmawialiśmy o życiu. Że chce wrócić, że nie ma już siły. Że nie jest doceniana w pracy, że nie ma wolnego. Jak jakiś niewolnik. Podkreśliła, że poprawiły się relacje z rodzicami, jednak nie podchodzą oni z aprobatą do jej powrotu. Przez jej słowa i zachowanie wyrażało się to, że w końcu dorosła. I jakoś w Marcu, znów zostaliśmy parą. Broniłem się, obawiałem się powtórki. Ale to, że zauważyłem, że (chyba) poukładała sobie w głowie spowodowało, ze znów zaryzykowałem. Żeby była jasność, czułem, że w końcu daje od siebie więcej. Jest bardziej czuła, zainteresowana, bliska, przychylna. I tym razem bardziej wyszło to od niej. Postanowiła, że wraca w Sierpniu, znajdzie pracę na miejscu i chce sobie ułożyć życie tutaj. Ze mną. W końcu zacząć robić coś dla siebie. Kwiecień minął Nam doskonale. Czułem się potrzebny, ważny, dawaliśmy sobie poczcie szczęścia i oparcie. Wspierałem ją i wysłuchiwałem jak żaliła się o pracy, starając się dać jej otuchy i podkreślić, że już niedługo będzie w domu. Jednak ze strony jej brata zaczęły wychodzić co raz dziwniejsze propozycje, których celem było uwiązanie Patrycji na miejscu. Dlaczego? Bo jest sumienna, pracuje za grosze, nie sprzeciwia się niczemu, wszystko zrobi i nie trzeba jej dać wolnego, żeby odpoczęła. Do tego rodzice, „cisnący” ją by została w dużym mieście i to żebym ja się przeprowadził. I słowo daję, że bym to zrobił, gdyby ona się tam dobrze czuła, a tak nie jest. A jeszcze z innej strony – ja oczekujący, że wróci. Z każdej strony każdy wymagał od niej czegoś innego. Naciski, presje. Czegoś, czego nie da się pogodzić. Wracając do dziwnych propozycji – był to min. zakup wspólnego samochodu, kredyt na firmę – ze wszystkiego udało się wybrnąć, bo postanowiła ,że wraca. Mogłoby się wydawać, że to dziwne, że rodzina za wszelką cenę chce ją przekonać, by nie wracała. Nie do końca... nie dość, że odwala większość roboty w firmie to matkuje 33 letniemu bratu, z którym mieszka. Bratu, który jest po prostu nieporadny życiowo i każdy skakał wokół niego jakby był Panem świata. I właśnie temat brata jest tutaj problemem. Brata makiawelisty o typowej osobowości borderline, który jest skłonny sięgnąć po szantaż i manipulację, nie myśląc o innych, nawet bliskich. Skąd moje tak odważne wnioski? Otóż początkiem bieżącego miesiąca okazało się, że braciszkowi pogłębiła się depresja. Że nie ma siły do życia, płacze, gada o śmierci, wygaduje do rodziców,że cieszy się, że mieszka z Patrycją bo to dla niego największe wsparcie (Wcześniej, przed zdobyciem wiedzy, że ona wraca, nie powiedział do nich na nią ani jednego dobrego słowa, ciągle krytykował – a teraz ją chwali i podkreśla jakim to ona nie jest wsparciem po to, by rodzice dali dać do zrozumienia Patrycji, że MUSI ZOSTAĆ I BYĆ WSPARCIEM DLA BRATA, że to jej obowiązek). Ja wiem, że depresja nie może być bagatelizowana, jednakowoż jej „pogłębienie” pojawiło się w momencie, kiedy dowiedział się, że siostra chce wrócić do domu. Do mnie ;( Przypadek? Myślę, że nie. Bo czy osoba mająca depresję potrafi świetnie się bawić, napie***lać się w klubie i spotykać się co chwila z inną? Nie bardzo. Lecz pod wpływem tego pogorszenia się (haha) zdrowia brata usłyszałem od Patrycji, że nie wie kiedy wróci, bo nastąpi to wtedy, kiedy poprawi się jego stan. Powiedziała też, że z każdej strony czuje presję, różne naciski, oczekiwania. Próbując ja uspokoić powiedziałem, że rozumiem, lecz nie ma co przesądzać, że będzie dłużej czy krócej. W tym miejscu chcę też napisać, że nie postawiłem jej ultimatum „Masz wrócić i koniec”.
W międzyczasie brat zaczął przebąkiwać Patrycji o wspólnym biznesie! Bo przecież to bez sensu robić na kogoś, wrócisz do domu i co będziesz robić? Tyrać w sklepie za 2000? Bez sensu. No jak to usłyszałem to krew mi się zagotowała. Najgorsze, że ona sama zaczęła w to wierzyć! Powiedziała mi, że w naszych rodzinnych stronach naprawdę nie ma dla niej perspektyw (Pracy jest od groma!), że ona by chciała robić coś ambitnego, że biznes to super pomysł (nie trafiają logiczne argumenty wskazujące, że to wcale nie takie hp-siup, nie jest w stanie powiedzieć co by chciała otworzyć...) i w sumie to miasto to nie jest takie złe, że przyzwyczaiła się do hałasu i mieszkania w bloku. Szczęka mi opadła. To jest niemożliwe, że ktoś, sam z siebie zmienił by swoje podejście o 180 stopni w przeciągu tygodnia! Śmierdzi manipulacją na kilometr. Cholernie wyrafinowaną manipulacją, bo przeprowadzoną tak, że ona myśli, że sama doszła do takich wniosków i właśnie to jest „robieniem czegoś dla siebie”. Dodała, że w związku z tym sama nie wie jak to z Nami będzie, bo nie będziemy mogli być przy sobie tak często jak tego potrzebujemy. I że chyba nie potrafi się zakochać, że znów za szybko zaczeliśmy... to wyczuwam jak próbę wyzbycia się jednej ze stron, jak pozbycia się problemu. Czuję się jakbym dostał w twarz i został wdeptany w gó*no. Twierdzi, że myśli nad wszystkim, ale jest tego za dużo.
I ludzie, co teraz zrobić? Jak to wygląda z punktu widzenia anonimowego obserwatora? Bo ja czuję się po prostu odstawiony na bok, jak pajac, który powinien posłuchać rozumu i zawinąć kitę, jeśli kobieta wybiera coś innego, ale z drugiej strony czuję wewnętrzną chęć walki. Walki o nią i o uczucie. Tylko czy to nie jest walka z wiatrakami? Nie chcę jej stracić, widzę, co się z Nią dzieje, jak jest przytłoczona. Czuję, że jej decyzją był powrót, a decyzja o pozostaniu jest decyzją jej rodziny... słuchać rozumu czy serca? Jeśli serca, to jak postąpić? W jaki sposób przedstawić argumenty? Jeśli jest tak skołowana, zaoferowana „problemie” brata to jeśli jej powiem, że to wyglądaj jak manipulacja, to ja zostanę odebrany jak wróg...
Jak się zachować? Oziębić relacje?