Jesteśmy ze sobą ponad osiem lat. Nie mamy ślubu i dzieci, mieszkamy ze sobą bardzo długo, prowadzimy razem firmę. Nie proszę o rady, chciałabym się wygadać, może dzięki temu uporządkuję sobie wszystko w głowie.
- "wydarzenie" z okazji piątej rocznicy było moim marzeniem. Wiedział o tym, miał coś zaplanować. Miało być tak, jak na początku związku - pobudka wspólna, śniadanie w łóżku, wspólny dzień - to była sobota, nie dzień roboczy. On umówił się rano z kolegą, miał mu pomóc w sklepie (nie było to niezbędne, naprawdę). Wrócił z kwiatami, ale mi już było źle, nie przeprosił. Cały dzień był do kitu, spędziliśmy go "razem, ale osobno". Kolejnego dnia wybuchłam, krzyczałam, stłukłam kilka talerzy - wtedy pierwszy (i ostatni) raz w życiu uderzył mnie w twarz. Miał mi to wszystko wynagrodzić "moimi dniami". Bardzo dużo pracujemy, więc miały być to wspólne dni, wolne, "szarpane" z codzienności. Czas mijał...
- przez trzy lata kłócimy się o te dni. O te same rzeczy. O to, że nie widzę jego starania, jego przepraszania - ja bardzo dużo dla tej relacji poświęciłam, on to wie. Zachorowałam na depresję, potrafi mi powiedzieć, że "wytrzymuje to", a psychiatra powiedział wyraźnie - te rzeczy muszą się wydarzyć, abym poszła dalej. On wiedział o wszystkim, miał się zmienić.
Nie ma zmian.
W czerwcu byliśmy na urlopie, mieliśmy "odrobić" kolejną już rocznicę. Nie odrobiliśmy, nie miał czasu, był zajęty, nic nie zaplanował (od lat jeździmy w to samo miejsce). Mieliśmy więc i to odrobić... Nie miał czasu, zaraz sierpień. W weekendy nie pracujemy zazwyczaj.
Ja nie chciałam nigdy fajerwerków, aligatorów i Kanarów od niego. Chciałam czuć się bezpiecznie, jak kobieta, doceniana. Chciałam, aby docenił to, że nie dostałam nic z rzeczy, o których marzyłam, a jestem.