Nie dałam wczoraj rady wszystkiego logicznie opisać, ale spróbuje ogarnąć.
Do tej pory tworzyliśmy tak zwany związek otwarty. Ja nie tak dawno wkroczyłam w dorosłe życie. Studiuje zaocznie, powoli zaczynam pracować w zawodzie, wdrażać się. Poza tym jest to czas w moim życiu na, poznawanie świata i prowadzenie ciekawego życia towarzyskiego, oddawanie się swoim hobby, inwestowaniu w siebie. On jest gdzieś w tym wszystkim. Na pewno jest kimś dla mnie ważnym, wyjątkowym, pierwszą miłością. Kimś dla kogo zawsze znajdę czas. Jednak nie jestem typem dziewczyny która za cel, postawiła sobie być idealna, żona, matka, panią domu. Prowadzę nieco inny tryb życia, niż moi rówieśnicy. Imprezy, kluby, studencie życie - zupełnie nie moja bajka. Moi znajomi to w 90% osoby sporo od mnie starsze. Łączą nas wspólne pasje, podobny styl życia. On jest typem człowieka, który potrafi zakolegować się z każdym. Jest inteligentny, błyskotliwy, opanowany. Jako zawodowym wojskowym, posiada cechy przywódcze i potrafi podporządkować sobie innych. Ja z natury jestem dość spokojna, niekiedy nieśmiała. I rzadko mówię to co myślę, a i tak robię po swojemu.
Facetowi po 30, który mieszka sam, utrzymuje się sam, sam sobie jest w domu panem i władcą, trudno zmienić swoje nawyki, wprowadzić do swojego życia kobietę, pozwolić żeby rządziła. Nie popełniałam błędów jego eks, nie panoszyłam się w jego domu, nie przestawiłam mu mebli, nie kupowałam kwiatków, firanek. Nie czepiałam się o piwo w lodowce. Nie bałaganiłam. Robiłam to co czułam. Osobiście wpadałabym w furię jakby ktoś w moim mieszkaniu próbował coś zmieniać, bez mojej wiedzy i zgody. Ja się cholernie boje zmian, ograniczeń. Wole jak jest dystans. Ja mam swoich znajomych, on swoich. On lubi iść z kolegami na piwo, ja wyjechać na weekend do SPA. Tak jest lepiej, kiedy jesteśmy razem bez zakazów, ograniczeń, radykalnych wyrzeczeń. Jednak mam powody uważać, że on gdzieś w głębi duszy, powoli zaczyna myśleć o tym, żeby się ustatkować, założyć rodzinę. Nic dziwnego. Ale my od początku graliśmy w otwarte karty. I o żadnym ślubie, ani dziecku, nie było mowy. Jakiś czas temu był zaproszony na zjazd absolwentów swojej szkoły. Poprosił żebym mu towarzyszyła, niechętnie się zgodziłam. I tak większość jego dawnych znajomych ma już żony, dzieci. Zle się tam czułam, nie moje klimaty. Gdy wyszliśmy wspomniałam mu o tym, a on skwitował: nudziarze. Niby on tylko poszedł, bo chciał z kimś pewną sprawę omówić. I zaczynałam mieć powoli poważne wątpliwości. Taka nowina jaka na mnie spadła w gabinecie lekarskim, była szokiem, bardzo niemiłym, niechcianym zaskoczeniem, jednym wielkim problemem, który zwiastował jeszcze większe problemy. Myślałam, że zapłacze się, zakrzyczę, byłam tak wystraszona, wściekała na siebie i na całe życie. Świat się skończył. Chociaż już wiedziałam, jak ten świat szybko naprawić. Mam lokatę i swoje pieniądze, nikogo się nie będę prosić. W największej tajemnicy, już następnego dnia przekroczyłam granice państwa (mam na myśli nikt nie wiedział gdzie jestem i co robię). Nie chciałam rad, wsparcia, marzyłam żeby było po wszystkim. Narobiłam sobie, stresu, bólu, a w tym wszystkim byłam sama - chyba poniosłam odpowiednią kare. Nikomu nie zamierzałam mówić. To moja sprawa. Myślałam o nim, zastanawiałam się jakby zareagował. O tym, ze przy mnie chyba nigdy nie byłby do końca szczęśliwy, moja rekcja na tą szok-wiadomość była karygodna, naprawdę nie chciałabym, żeby mnie oglądał w takim stanie, jak bluźnie, sama sobie wymierzam ciosy ręką, jestem cała rozhisteryzowana. Naprawdę dobrze, że mu tego oszczędziłam. Droga tam i z powrotem mnie wykończyła. Ale przez co wróciłam, bardzo spokojna, nie miałam siły nawet narzekać. Kilka dni było w miarę ok, dochodziłam do siebie. Ale złapałam jakieś przeziębienie z osłabienia albo coś, bolało mnie wszystko w tym brzuch. W każdym innym wypadku od razu poszłabym do lekarza, ale teraz czekałam do ostateczności. Ale ból nie dal za wygraną. Zbadali mnie, położyli w szpitalu. Oczywiście złożyłam deklaracje, że nie życzę sobie informowania kogokolwiek o moim stanie zdrowia - wiadomo dlaczego. Ale dyżur miał jego najlepszy przyjaciel i jestem prawie przekonana, że widział moje wyniki, bo je konsultowali. Jako lekarza obowiązuje go tajemnica, ale jako przyjaciela...kto go tam wie. No a ten mój akurat wtedy przez większość, czasu, był w górach z kumplami, szusował sobie w najlepsze, zaliczyli go-go, alkohol to pewnie się lał strumieniami. Nie mam pretensji, przecież nie wiedział o moich problemach. Ale właśnie tak to widzę, nasze ewentualne życie rodzinne. Ja bym się uganiała z niechcianym dzieckiem, a on by sobie używał życia. O co to, to nie, taka głupia, to nie jestem. Nie mogę się cale życie bać, czy się wyda czy nie. Porozmawiałam z nim, przygotowałam go, powiedziałam co najważniejsze, i że obawiam się, że z czasem nie czułby się przy mnie spełniony, do końca szczęśliwy, i zastanawiam się czy ja byłabym. Poprosiłam żeby sobie to przemyślał, poza tym sam wie, że święty nie jest, i dobrze o tym wie, że ja zabronić nie mam prawa, ale nie pochwalam. . Ja osobiście mam wiele pytań i wątpliwości. Czy dziecko by coś zmieniło? No chyba, na razie to tyko na gorsze. Przecież ja bym miała, przechlapane życie. A co z nim, on z jednej strony chce się ustatkować, ale mu nie wychodzi. Z nim trudno, bez niego źle, i tak w kółko