Witam,
jestem mężatką od ponad dwóch lat. Z moim mężem związałam się gdy obydwoje zakończyliśmy nieudane związki - był dla mnie dobrym troskliwym przyjacielem, pocieszycielem. - ja dla niego niestety czymś więcej.
Przed ślubem miałam wrażenie, że to wszystko toczy się zbyt szybko dla mnie - próbowałam zakończyć nasz związek jednak nie potrafiłam go zranić, byłam bezradna gdy płakał i prosił, żebym nie zabierała mu nadziei jeżeli to nie skutkowało - groził, że się zabije gdyż nie potrafił żyć beze mnie. Twierdził, że go nienawidzę i dlatego chcę go zostawić, że będzie się starał bardziej i bardziej i że jego miłość wystarczy, że go kocham tylko się boję... i faktycznie nie wyobrażam sobie kogoś kto dawałby od siebie więcej w zwiąku.
Tym gorzej czuję się z tym, że nie potrafię go pokochać tak jak na to zasługuje. Wiem - ktoś ładnie powiedziałby, że to syndrom "poprzewracało Ci się w d..." - masz odpowiedzialnego troskliwego czułego męża i nie potrafisz tego docenić. I tak się cały czas czułam - winna, że to ze mną jest coś nie tak, że nie potrafię go pokochać. Wiem co to znaczy zły związek - moja siostra trafiła na kawał sk..., który ją zdradzał i nie dbał o nią mimo, iż ona poświęcała dla niego wszysko.
Nie chcę być "kawałem s..." w stosunku do mojego męża. Mój mąż mnie nie skrzywdzi, kocha mnie, jestem dla niego najważniejsza. Nawet nie potrafi się na mnie złościć mimo iż nie należę zawsze do łatwych osób... Nie chcę go ranić. Nie chcę go zostawić. Chcę do pokochać.
Jakiś czas temu poznałam kogoś - stał się moim przyjacielem, w końcu kimś bliższym (ja dla niego także - powiedział mi o tym - przy czym on nie był z nikim związany) ale odrzuciłam go. Od tego czasu jest jeszcze gorzej - nie potrafię przestać myśleć o tamtym - gdy staram się być czuła dla męża, myślę o innym i płakać mi sie chce...bardzo mnie boli jego brak. Wiem, że ranię też mojego męża - najbardziej chyba tym, że nie potrafiłam, ze bałam się go skrzywdzić wcześniej... Nie chcę go zostawiać dla kogoś innego - nie chcę być ostatnią egoistką, która buduje szczęscie raniąc kogoś innego i w dodatku obciążając nową osobę problemami z poprzedniego związku - uważam, że lepiej by tamta osoba poukładała sobie swoje życie szczęśliwej/spokojniej z kimś innym póki ma jeszcze szanse... Zdaję też sobie sprawę że po rozwodzie nic nie byłoby takie samo - mąż nie wiem czy by się pozbierał (sądzę, że niełatwo przyszłoby mu zaufanie komuś innemu) a ja wyszłaby z tego z jeszcze bardziej skrzywioną psychiką i odrzuceniem przez najbliższych... Wiem, że to też strach - boję się zranienia, jak chyba każdy, wiem, że mój mąż nie jest w stanie mnie skrzywdzić nie tylko dlatego, że mnie kocha ale też dlatego, że ja jego nie i że trudno mi jest nauczyć się zaufać miłości...
Jesteśmy młodzi - ja mam 26 lat mąż 27 i nie mamy dzieci, jesteśmy niezależni finansowo - wiem, ktoś mógłby powiedzieć, że najlepiej się rozstać. Ale ja tego tak nie widzę. Wzieliśmy ślub kościelny. Nie wiem czy była to odpowiedzialna decyzja z mojej strony wtedy czy raczej uniknięcie podjęcia decyzji - ale mimo wszystko stało się i uważam, że powinnam brać za to odpowiedzialność i starać się o nasze małżeństwo.
->!!!!!!!!!!!!-> Mam pytanie do bardziej doświadczonych - wiekiem, stażem małżeńskim/partnerskim, co jest najważniejsze w związku - czy wystarczy przyjaźń i partnerstwo - mamy naprawdę zgodne charaktrery i racjonalnie rzecz biorąc jesteśmy dobrze dobrani - czy to wystarczy by tworzyć długi udany związek i czy jest szansa, że pokocha się kogoś...nie mówię tu o motylach w brzuchu - (bo tego pewnie zawsze będzie gdzieś tam brakowało ale pewnie prawdą jest, że to po czasie znika) - ale pokocha na tyle by nie zakochiwać się w kimś innym i nie cierpieć... nie chcę tego za nic w świecie drugi raz przechodzić - nie chcę się też zamykać przed światem.
Nie jestem romantyczką do tego stopnia by uważać, że kocha się tylko raz - kochałam już dwa razy w życiu - raz ja zostałam zraniona, drugi raz to ja odrzuciłam ukochaną osobę... Może miłość to tylko jakiś stan przejściowy - jak narkotyk - dający szczęście ale w gruncie rzeczy często niszczący i nie działający w nieskończoność... może miłość tylko chwila a tak naprawdę liczy się to co zbudowalśmy z mężem - dobrą spokojną codzienność... nie wiem... jeśli ktoś jest mądry i wie... niech mi powie o co w tym wszystkim chodzi :-)
Rozmawiałam na ten temat ze swoją mamą ale ona ma trochę inny punkt patrzenia na życie niż ja - dla niej cały czas bardziej liczyły się dzieci - jej małżeństwo nie było zbyt szcześliwe - choć zawarte z miłośći - i uważa że miłość do mężczyzny zawsze wygasa i przestaje się liczyć... nie wiem na ile to prawda... może po 60 się dowiem:-) i może kiedyś zmądrzeje....
PS bardzo proszę o niezadawanie pytania cisnącego się na usta - "po cholerę wychodziłaś za niego za mąż?". Czasem się myli uczucia czasem się popełnia błędy... Przeszłości się nie zmieni. Ja chcę zadbać o przyszłość...
PS 2 wiem, że decyzja o moim życiu i o tym co zrobię i tak jest moja. Chcę po prostu posłuchać waszych historii bo jesteście obce - a więc obiektywne - i może mi to pomóc w poukładaniu sobie mojego bałaganu w głowie....